Aleksander Przybylski, fot. Radosław Pasterski

felietony

Melotypy

Etnomuzykolog John Blacking stwierdził, że muzyka klasyczna to muzyka ludowa białej klasy średniej. Wychodził z założenia, że traktowanie systemu dur-moll jako pępka muzycznego wszechświata wynika z etnocentrycznego zacietrzewienia. A gdyby tak myśl amerykańskiego badacza potraktować z przymrużeniem oka? Wyobraźmy sobie parter filharmonii niczym Wielkie Równiny z majaczącą w oddali wyniosłą sylwetką Gór Skalistych w postaci organów. Operę jak tropikalną selwę przeciętą wąwozem orkiestronu i wiecznie zamglonym słońcem żyrandola. Zaś melomanów zaludniających ów habitat jako egzotyczne plemię. A raczej konfederację plemion. Niniejszy tekst będzie próbą przyjrzenia się rozmaitym typom słuchaczy. Znajdziecie wśród nich przedstawicieli zarówno szczepów niezwykle łagodnych, jak i wojowniczych, licznych i na skraju wymarcia, przywiązanych do swego terytorium oraz nomadów, czczących jednego boga i politeistów. Do której kategorii należycie?

Bywalcy

Dobrze wiedzą, że miejsce w pierwszym rzędzie wcale nie jest najlepsze, są na ty z połową orkiestry i pamiętają o imieninach kierownika widowni. Bywalcy to najczęściej posiadacze abonamentów. W Filharmonii Narodowej w piątym rzędzie, na miejscu czternastym i piętnastym spotkamy państwa Justynę i Władysława Gołąbów. Na koncerty uczęszczają od ponad pół wieku. Dłużej, bo od 1946 roku, chadzała do Opery Wrocławskiej pewna pani stomatolog. Melomanka niedawno zmarła, ale bileterki wciąż dziwią się, że „pani Kazia” nie zasiada już w ulubionym fotelu na jednym z balkonów. W Filharmonii Poznańskiej orkiestra z nostalgią i rozbawieniem wspomina pana noszącego pastelowe marynarki, któremu przydano mało elegancki pseudonim „Klakier”. A to dlatego, że klaskał wyprostowanymi i wyciągniętym przed siebie dłońmi. Kiedy muzycy coś spartaczyli, zatykał demonstracyjnie uszy i kręcił głową. Podobno nigdy się nie mylił. W gronie bywalców znajduje się także podkategoria prowincjonalna zwana również dojeżdżającą. Łatwo ich poznać po tym, że jako pierwsi wychodzą z sali. Nie dlatego, że są źle wychowani albo niezadowoleni. Po prostu spieszą się na ostatni pociąg. To ulubiona przez wielu kierowników widowni kategoria słuchaczy. „Na pewno bardziej im zależy i są zazwyczaj lepiej przygotowani od słuchaczy z dużych miast – mówi Teresa Walas, kierowniczka działu obsługi widzów Opery Wrocławskiej. „Jest pewna pani ze Szczawna, która potrafi przywieźć nam sto pięćdziesiąt osób! I ta pani nie prowadzi żadnego biura podróży. Ona skrzykuje znajomych z Wałbrzycha, którzy kochają operę. Jest też szefowa banku z Oleśnicy, która na każdą premierę kupuje osiem biletów i przychodzi z koleżankami.”

Debiutanci

To ci, którzy, słysząc pierwszy raz w życiu kontratenora, pytają czy to kastrat, a na altówkę mówią skrzypce. Niezawodnie można poznać ich po tym, że klaszczą między częściami. Freud pisał o kulturze jako źródle cierpień, zauważając całkiem przytomnie, że aby uchodzić za człowieka kulturalnego należy znosić szereg represji mających ograniczyć naturalne odruchy naszego ciała. Powstrzymywanie owacji jest tego doskonałym przykładem. Zaraz znajdą się muzykolodzy, którzy zwrócą uwagę na to, że utwór wieloczęściowy rozwija się w czasie i że nie powinno się jego integralności naruszać klaskaniem. Jedynie nieliczni soliści, tacy jak skrzypek Nigel Kennedy czy pianista Emmanuel Ax, wprost zachęcają widzów do klaskania, gwizdania i tupania quod libet. Zgoda, ale powiedzmy sobie szczerze, jak tu nie klaskać po trzeciej części Patetycznej Czajkowskiego? Albo drugiej części Fantastycznej Berlioza? Debiutant w swej naiwności zrobi to, na co chętkę miałby wyrafinowany bywalec, odraczający przyjemność towarzyszącą wybuchowi emocji aż po granicę muzycznego klimaksu.

Osobliwą formą debiutantów są politycy i samorządowcy. O istnieniu opery albo filharmonii najczęściej przypominają sobie, gdy odwiedzi ich ważny zagraniczny gość i trzeba jakoś zagospodarować mu wieczór. Istnieją co prawda chlubne wyjątki, ale co do zasady przedstawiciele świata polityki nie goszczą zbyt często w salach koncertowych. Ma to jednak swoje dobre strony. Jako że bilety przysługują im z rozdzielnika, to często całkiem dobre miejsca zostają puste. Dzięki temu skromniej sytuowany meloman w typie dżinsowym może kupić tanią wejściówkę, a potem upolować prominencki fotel. 

Dżinsowi

„W tym roku po raz pierwszy w życiu pójdę do teatru w dżinsach i adidasach” – wyznał rozbawiony Jerzy Snakowski, znawca opery i organizator Bardzo Kulturalnych Wycieczek. „Lecimy do San Francisco na Manon i ze względu na ograniczenia linii lotniczych nie mogę wziąć smokingu. Przyznam, że będzie to dla mnie doświadczenie perwersyjnie przyjemne.” Modowych purystów, takich jak Jerzy Snakowski, którzy potrafią wybrać się na premierę w smokingu i eskarpinach, nie ma już zbyt wielu. Zresztą w PRL też należeli do rzadkości, chociażby z powodu problemów w zaopatrzeniu, czego najlepszym przykładem były słynne buty z radoskóru Bogusława Kaczyńskiego. Mniej więcej do połowy lat dziewięćdziesiątych męscy goście filharmonii przestrzegali jednak zestawu krawat + marynarka, a panie nosiły suknie za kolano.

„Kiedyś się mówiło: wystroił się jak do opery. A dziś na premierę przyjdą w dżinsach i w powyciąganym swetrze. Tego jeszcze dwadzieścia lat temu nie było” – zauważa Teresa Walas. Z kolei bileterka z Filharmonii Narodowej Jolanta Kamińska twierdzi, że najgorzej bywa latem: „Miałam kiedyś jednego pana, który przyszedł na wieczorny koncert w spodenkach i klapkach. To nie były bermudy, tylko spodenki plażowe. Nie wytrzymałam i zwróciłam mu uwagę. Pan odpowiedział, że na szczęście mamy teraz wolność”.

Stosunkowo chętnie korzystają z tej wolności słuchacze muzyki najnowszej i szeroko pojętej XX-wiecznej awangardy. Trudno sobie wyobrazić amatora rumuńskiego spektralizmu paradującego we fraku. Na starych zdjęciach z Warszawskiej Jesieni zobaczymy młodzież w dzwonach i blezerach siedzącą w przejściach między rzędami. Niekiedy wyposażoną nawet w transparenty z pacyfkami, jak w 1974 roku podczas koncertu krautrockowego zespołu Agitation Free. Paradoksalnie swobodny strój może być także oznaką pewnego snobizmu. Właściciel dziurawych trampek demonstracyjnie pokazuje, że zależy mu na samej muzyce, a nie na targowisku próżności. Co tam mieszczuchowi po smokingu – rozumuje dżinsowy – kiedy uważa, że Palestrina to odmiana makaronu. Dżinsiarze zdobywają kolejne przyczółki i prawdopodobnie wygrają z krawaciarzami, tak jak landsknechci uzbrojeni w rusznice wyparli rycerstwo z XVI-wiecznych pól bitewnych. Fraki i suknie z trenem będą już tylko ozdobą takich wydarzeń jak inauguracja sezonu w La Scali czy Festiwal w Bayreuth.

Festiwalowicze

Zazwyczaj są wyposażeni w opasły program, który już po pierwszym dniu ma pozaginane rogi, a białe strony są upstrzone autografami tych jeszcze wschodzących i już błyszczących. Mogą nosić przypinki i torby z logo festiwalu, jeśli to BBC Proms. Albo diamentową kolię, jeśli to Bayreuth. Każdy z dużych festiwali muzycznych ma swoje rytuały, ale chyba najbardziej wyraziste (i odmienne) stworzyły wyżej wymienione. Przyjrzyjmy się uważniej widzom tego drugiego. Samo zdobycie biletów na Festiwal w Bayreuth jest wyzwaniem. Połowa miejsc przysługuje członkom towarzystw wagnerowskich, którzy festiwal hojnie subsydiują. Do pozostałej puli ma dostęp teoretycznie każdy, ale czas oczekiwania na liście to nawet dziesięć lat! Ostatnio decyzją bawarskiego sądu część biletów trafia do internetowej sprzedaży dla zarejestrowanych użytkowników. Są to jednak zwroty, czasami zaledwie kilka biletów na spektakl. „W tym roku po paru latach oczekiwania dostałem bilety na Walkirię” – opowiada Jerzy Snakowski. „Podskoczyłem ze szczęścia, ale musiałem z tego szczęścia zrezygnować, bo miałem w tym czasie zobowiązania na Festiwalu Kiepury. Będę czekał dalej, bez żalu. Jest coś pięknego w tym, że w świecie w którym można mieć wszystko za pieniądze, są jeszcze rzeczy niedostępne, na które trzeba czekać latami” – dodaje refleksyjnie. Oczywiście taki system dystrybucji biletów tworzy też patologie w postaci instytucji koników (których niczym przekupniów ze świątyni wyganiał ongiś osobiście sam Wolfgang Wagner) oraz zziębniętych melomanów ustawiających się bladym świtem pod kasowym okienkiem z tabliczkami „SUCHE KARTE”.

Do osobliwości festiwalu należą nie tylko fanfary zamiast gongu obwieszczającego przerwę czy niewygodne krzesła pozwalające zarobić wypożyczalni poduszek. Szczególny był także kultywowany do niedawna zwyczaj anonsowania śpiewaków odwiedzających restauracje takie jak Eule czy Steigenberger. „Proszę państwa, oto wasz Wotan, wasza Senta etc.” ogłaszał tubalnym głosem maître d’hôtel, a publiczność na chwilę przestawała pałaszować sznycle. Jest ironią losu, że teatr wagnerowski, który schował muzyków głęboko w orkiestronie i umożliwił im granie w t-shirtach, wychował jednocześnie publikę najbardziej przywiązaną do konserwatywnego dresscode’u. Być może przykład dał sam Wagner. Jak z właściwą sobie złośliwością pisał Janusz Rudnicki, „cała jego garderoba pełna chwościków i różyczek. Sam przygotowywał wykroje, regularnie abonował żurnale paryskie [..] w szafie [miał] drogocenne płaszcze z brokatu i jedwabiu”[1].

Typowym strojem męskim podczas festiwalu będzie smoking (czasami w wariancie tropikalnym z wełny fresco), rzadziej bawarski strój ludowy. Dla kobiet garnitur klejnotów i długa suknia. Czasami dwa lata z rzędu ta sama, jak w przypadku kanclerz Angeli Merkel. Żartowano później, że to z powodu światowego kryzysu. Ale i na Zielonym Wzgórzu wieje wiatr zmian. „Byłem w Bayreuth parę lat temu i chociaż nikogo w dżinsach nie widziałem, to panowie rozsiadłszy się na tej niemożliwie gorącej widowni zdejmowali marynarki” – mówi Mateusz Trojan, dziennikarz i miłośnik opery. „Teoretycznie to pewne naruszenie etykiety. Ale rzędy białych smokingowych koszul błyskające w półmroku wyglądają bardzo malowniczo” – zapewnia. Próby przełamania koturnowego charakteru imprezy podejmują od kilku lat nowe szefowe, czyli Katherina Wagner i Eva Wagner-Pasquier. W 2013 roku podczas Festiwalu pojawiły się kolorowe figurki Wagnera z masy plastycznej, które ustawiono po całym Bayreuth niczym ogrodowe krasnale, a specjalnie dla dzieci wykonano adaptację Latającego Holendra.

Gruźlicy

„Ależ Wozzeck, nie powinieneś był kasłać!” – strofował doktor tytułowego bohatera opery Albana Berga. Taką samą uwagę mógłby skierować pod adresem publiczności. Nie ma bowiem koncertu, któremu nie towarzyszyłyby napadowe ataki kaszlu melomanów. Dyrygent Łukasz Borowicz żartował nawet, że w dniu premiery Operę Narodową należy otaczać kordonem sanitarnym, a widzów poddawać obligatoryjnie próbie tuberkulinowej. Podobnie jak w przypadku telefonów komórkowych czy spadających numerków występowanie ataków kaszlu reguluje prawo Murphy’ego – pojawiają się one najczęściej w momencie, gdy orkiestra gra pianissimo. To z powodu kaszlącej widowni Alfred Brendel i Keith Jarret przerywali koncerty, a satyryk Loriot ułożył nawet okolicznościowy utwór pod tytułem Symfonia kaszląca. Sprawa jest na tyle poważna, że zajęli się nią naukowcy, co prawda nie z wydziału medycznego, lecz nauk społecznych. Fenomen kasłania w salach koncertowych zgłębił profesor Andreas Wagener z Uniwersytetu w Hanowerze[2]. Okazało się, że przeciętny zdrowy człowiek kaszle szesnaście razy na dobę. Tymczasem poddani obserwacji respondenci, którzy deklarowali zamiłowanie do muzyki poważnej, kasłali trzydzieści sześć razy w ciągu dnia! Statystycznie rzecz biorąc – dowodził naukowiec – istnieje tylko 0.0015% szansy, że w sali wielkości Carnegie Hall podczas trwającego półtorej godziny programu nikt nie zakaszle. I to nie uwzględniając rytualnego „wykasływania się na zapas” w przerwach. Wagener ustalił także, że kaszel w salach koncertowych jest, podobnie jak ziewanie, zaraźliwy i ma „kaskadowy” charakter. Pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy pozostaje wciąż bez dobrej odpowiedzi. Profesor przyjął, że może być to forma podświadomego sposobu nawiązania kontaktu z wykonawcami, a także sposób na okazanie niezadowolenia lub znudzenia. W regulowanej sztywną etykietą sytuacji koncertowej kaszel nadaje się do tego najlepiej, może być bowiem uznany za efekt niezależnego od woli procesu chorobowego. Ostatecznie, jak twierdził Artur Schnabel, wszyscy melomani świata dzielą się tylko na dwa rodzaje. Na kaszlących i niekaszlących.

Komórkowcy

W październiku 2013 roku w filharmonii w Göteborgu wydarzył się mały skandal. Christian Zacharias, wykonując Koncert D-dur Haydna, w połowie frazy oderwał rękę od klawiatury i wymruczał pod nosem: „Nie odbieraj. Niech dzwoni”. Słynny pianista zareagował na dzwonek smartfona, który zakłócił wykonanie koncertu. Po wszystkim skomentował to tymi słowy: „Czasami to za wiele. Ludzie powinni zdać sobie sprawę, że muzyka rozgrywa się w zupełnie innym świecie. Podejście słuchaczy jest okropne”. Filmik z reakcją Zachariasa ma już blisko trzy miliony odsłon na YouTubie i jest najchętniej oglądanym nagraniem umieszczonym na kanale göteborskiej filharmonii. Podobne zainteresowanie wygenerowały informacje o przerwaniu przez dyrygenta Alana Gilberta finału IX Symfonii Mahlera po tym, jak na sali rozległ się szczególnie irytujący dzwonek marimba. Niektórzy soliści próbują obrócić takie sytuacje w żart, tak jak altowiolista Lukas Kmit, który, usłyszawszy z widowni dzwonek nokia tune, wykorzystał go jako temat krótkiej improwizacji. O konieczności wyłączenia telefonów przypominają specjalne nagrania, odtwarzane w niemal każdej instytucji kultury. Do niedawna Teatr Wielki w Poznaniu angażował nawet w tym celu aktora odgrywającego krótką pantomimę o zgubnych skutkach używania telefonu komórkowego. Problemu wbrew pozorom nie sprawiają ludzie młodzi, którzy chodzą z nosem w smartfonie. „Ci akurat z łatwością potrafią telefon wyłączyć albo wyciszyć” – tłumaczy Jolanta Kamińska, bileterka z blisko trzydziestoletnim stażem. „To raczej starsi melomani tego nie potrafią albo o tym zapominają. Chociaż młodzi mają tę wadę, że przy wyłączonym dźwięku ciągle piszą smsy i przeglądają Facebooka.”

Oprócz dzwonków denerwująca jest także nawigacja, która przypomina o sobie najczęściej podczas jakiegoś bajecznego nokturnu, wyszczekując komendę „za dwieście metrów skręć w lewo”. Publiczność schodząca w antrakcie do operowego foyer przypomina podróżnych wysiadających z samolotów. Większość odpala swoje telefony. Dostęp do internetu ma jednak także wielką zaletę. Zapominalscy studenci, których nie stać na program, mogą sprawdzić libretto w internecie. Albo od razu dowiedzieć się czegoś na temat interesującego ich solisty. Coraz lepsza jakość kamer i mikrofonów wbudowanych w telefony wpłynęła też na wzrost liczby pirackich nagrań. Wnieść na widownię szpulowy magnetofon było jednak trudniej niż telefon wielkości połowy tabliczki czekolady. Trzeba mieć prawdziwy szósty zmysł, jak Krystian Zimmermann, który podczas festiwalu w Essen wypatrzył na balkonie pirata z telefonem i, nie odrywając rąk od klawiatury, kazał mu przerwać nagrywanie.

Do historii przeszła anegdota z XIV Konkursu Skrzypcowego im. H. Wieniawskiego. Jeden ze słuchaczy, zresztą dyrygent, był od niedawna posiadaczem iPhone’a. Z telefonem w kieszeni marynarki rozsiadł się wygodnie tuż za rzędem zajmowanym przez jurorów. Smartfona wyciszył, ale jeszcze nie potrafił obsługiwać, więc gdy nadeszło połączenie, to zamiast odrzucić, odebrał je. Jego rozmówca, nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, zaczął wykrzykiwać coś do słuchawki, a że telefon był nowy, to głos niósł się po sali. Akurat jedna z uczestniczek zepsuła coś w kaprysie Paganiniego, więc zniesmaczony juror Paweł Vernikov odwrócił się do nieszczęsnego dyrygenta i spytał: „No co? Paganini dzwoni z pretensjami?”.

Loggionisti

„Na ogół nie krzyczą, nie gwiżdżą, nie robią kociej muzyki. Publiczność zmieniła się na niekorzyść”[3] – utyskiwał pół wieku temu Heitor Villa-Lobos. Faktycznie, współczesna publiczność ma się tak do swoich XIX-wiecznych poprzedników jak pielgrzymka bibliotekarzy do najazdu Hunów. Są jednak nadal takie miejsca na muzycznej mapie, w których kultywuje się tradycję gwizdania, buczenia i tupania. To włoskie teatry operowe z La Scalą na czele. Kilka lat temu świat obiegło nagranie, na którym śmiertelnie obrażony Roberto Alagna schodzi ze sceny w kostiumie Radamesa, a jego miejsce zajmuje Antonello Palombi w rozchełstanej koszuli. Tenor zrejterował, gdy został wybuczany po zaśpiewaniu arii Celeste Aida.

Przynajmniej nie musiał słuchać okrzyków takich jak „Idiota” i „Verdi dla ubogich”, które z wysokości loży leciały pod adresem Carlosa Kleibera. By rozpocząć czwarty akt Otella, wielki dyrygent musiał przeczekać dwie minuty wrzawy. W obu przypadkach (i setkach podobnych) za awanturami stali słynni mediolańscy loggionisti. Wierni bywalcy najtańszych balkonów, którzy nawet jeśli nie ukończyli jeszcze czterdziestki, i tak narzekają, że prawdziwa opera odeszła wraz z Callas i Tebaldi. Ich żywiołowe reakcje na rzeczywiste lub urojone wpadki śpiewaków sprawiły, że wybitni soliści zaczęli po prostu omijać mediolańską scenę. Należy do nich między innymi polski tenor Piotr Beczała. Ostatnimi laty kierownictwo teatru próbuje walczyć z loggionistami. Dyrektor Alexander Pereira wezwał nawet delegację tychże na dywanik i poinformował, że takie zachowanie psuje reputację teatru i paraliżuje plany repertuarowe. Połajanki przyniosły mizerny skutek. Spór przypomina trochę podjazdową wojenkę między ultrasami a władzami klubów piłkarskich. Na razie jednak w La Scali na zakaz stadionowy się nie zanosi.

Narkoleptycy

Gdy młody Gustavo Dudamel terminował u Simona Rattle’a, spędzał tyle czasu w filharmonii berlińskiej, że zamienił jeden z balkonów na dormitorium. Z plecakiem zamiast poduszki sypiał między krzesłami wprost na wykładzinie. W jednym z wywiadów przyznał, że bardzo dobrze mu się zasypiało, słuchając prób, nawet jeśli grano głośne i masywne symfonie. Zamknięte oczy sąsiada z fotela obok mogą być oznaką jego wyjątkowego skupienia. Albo… no właśnie. Opadające głowy i pojedyncze chrapnięcia zdarzają się w filharmonii wcale nie rzadko. Przysypianie podczas koncertu nie musi być objawem znudzenia. Wieczór, ciepła sala, półmrok, miękkie fotele, czasami kieliszek wina wypity w przerwie – oto najczęstsze powody, z których melomani zapadają w płytki sen, przerywany najczęściej karcącym wejściem puzonów czy uderzeniem kotła. Mikrodrzemki zwykle ucinają sobie festiwalowicze wyczerpani muzycznym maratonem i nie zawsze higienicznym trybem życia. Nie bez znaczenia jest też fakt, że większość współczesnych ludzi cierpi na deficyt snu, koncerty zaś organizowane są zazwyczaj w weekendy. Po całym tygodniu pracy, kiedy organizm jest najbardziej zmęczony, nawet wielbiciel muzyki może nie sprostać rozkazowi nessun dorma.

Są utwory, które częściej niż inne wywołują senność. To na przykład symfonie Brucknera albo opery Wagnera. Wielka forma, niekończące się melodie, alteracje, stosunkowo długie okresy z wolnymi tempami, to wszystko sprawia, że wrażliwy meloman może popaść w rodzaj transu, a czasem i snu. Działa tu prosta fizjologia. Romantykom nie ustępują minimaliści. Ci dla odmiany często operują zapętlonymi i nieznacznie modulowanymi tematami melicznymi czy wzorami rytmicznymi. Nie bez przyczyny opatruje się ich muzykę mianem hipnotycznej. Philip Glass żartował nawet, że nie ma pretensji, jeśli ktoś zaśnie podczas jego opery Einstein on the beach. Trwa ona pięć godzin, zauważył kompozytor, więc zawsze zdążycie się jeszcze obudzić. Co jednak, gdy ktoś utnie sobie drzemkę podczas jednego z najbardziej rewolucyjnych utworów XX wieku? Jakub Haufa, koncertmistrz Sinfonii Varsovii, pamięta pewien szczególnie frapujący przypadek z Tokio: „Graliśmy tam niedawno Święto Wiosny. Mimo to pewien dżentelmen przespał snem sprawiedliwego cały utwór. Nawet kiedy graliśmy fortissimo. Przeżyłem chwile grozy, bo ten pan osuwał się do przodu. Na szczęście jego pokaźna tusza sprawiła, że zaklinował się w fotelu”.

Obgadywacze

W podobną konfuzję podczas wykonywania Święta Wiosny popadł Leonard Bernstein. Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki Tańca Ziemi, dyrygent usłyszał jak za jego plecami jedna pani zwraca się do drugiej: „A ja to lubię dodać nieco smalcu…”. Przez cały czas trwania baletu Strawińskiego kobiety wymieniały się przepisami kulinarnymi. Niżej podpisany był świadkiem, jak w trakcie recitalu José Carrerasa w sali kongresowej pewna para omawiała problemy gastryczne córki. Biedna dziewczyna przebywała na wycieczce szkolnej, a rodzice zastanawiali się, czy wysłać jej espumisan. Dyskutowali tak przez całą Granadę, wcale przy tym nie szepcząc. W końcu ktoś z rzędu obok nie wytrzymał i powiedział, że zapłaci za wizytę u gastrologa, byle tylko raczyli się zamknąć

Wielu czytelników doświadczyło zapewne podobnej sytuacji z gadatliwymi sąsiadami w roli głównej. Obgadywacze dzielą się zasadniczo na tych, którzy, jak wymieniona para, przejawiają perwersyjną skłonność do omawiania spraw życia codziennego przy dźwiękach muzyki, oraz tych, którzy na bieżąco komentują wydarzenia na scenie. Szczególną ich odmianą są widzowie, którzy nucą melodię albo wręcz powtarzają za śpiewakiem całe frazy, jakby uczestniczyli w operowym karaoke. Warto jednak pamiętać, że to co dzisiaj jest występkiem wobec koncertowej etykiety, kiedyś było normą. Nabożne skupienie podczas odbioru muzyki (i sztuki jako takiej) to wynalazek dobry romantyzmu, umocniony przez Wagnera, a potem poważnych teoretyków awangardy pokroju Adorna. Świątynna atmosfera dzisiejszych sal koncertowych półtora wieku temu wywołałaby pełne rozbawienia zdziwienie. W operowych lożach grano w preferansa, ubijano interesy, konsumowano gorące romanse i zimne kolacje. Na przykład w Paryżu doby drugiego cesarstwa, kulturalnej stolicy ówczesnego świata, operowa widownia zachowywała się więcej niż swobodnie: „Bywalcy premier poufale wymieniali ukłony nie zdejmując kapeluszy. Spóźnialscy zmuszali całe rzędy widzów do wstawania, drzwi lóż trzaskały, z kuluarów dobiegały odgłosy kłótni. Na sali zgiełk przypominał ćwierkanie chmary wróbli o zmierzchu”[4].

Wyznawcy

Skoro na śpiewaczkę operową mówi się diva, a na dyrygenta maestro, to trzeba liczyć się z konsekwencjami. Opera bardzo wcześnie wytworzyła kult śpiewaków, przede wszystkim kastratów. Taki Caffarelli był w stanie kupić pałac i tytuł książęcy, a na czas tournée Ferriego Zygmunt III zawiesił działania wojenne. Opera jest podobna do kina. Obie dyscypliny artystyczne cechuje totalność, syntetyczność środków wyrazu oraz głęboka emocjonalność. Osoba aktora-śpiewaka zostaje poddana amplifikacji za pośrednictwem ekranu lub sceny. Tak rodzi się idol, a skoro jest idol, to musi być też wyznawca. Romantyczny kult artysty, który w XIX wieku przestał być lepszym lokajem i awansował do miana wybrańca bogów, tylko ten trend umocnił. Paganini, Chopin czy później Paderewski doprowadzali kobiety do ekstazy i omdleń. Wagner, ten niepoprawny narcyz, potrafił zjednywać sobie wielbicieli niczym guru sekty. Mahler miał swoich groupies (z Thomasem Mannem na czele), którzy jeździli za nim po Niemczech i Austrii. Starcia, niekiedy na pięści, pomiędzy fanami Callas i Tebaldi przeszły już do muzycznej anegdoty. Birgit Nilsson miała swoją psychofankę, która jeździła za nią w trasy, wynajmowała pokoje hotelowe na tym samym piętrze i obsypywała ją kwiatami i biżuterią. Również współcześnie typ słuchacza-wyznawcy ma się całkiem dobrze. Szczególnie interesującym zjawiskiem są ci melomani, którzy śpiewaka fetyszyzują ze względu na jego wygląd. Od ponad dekady normą są transmisje kinowe przedstawień z MET, które w jakości HD ukazują każdą kroplę potu na czole śpiewaka. W pocie czoła pracują także eksperci od marketingu wydawnictw takich jak Deutsche Grammophon czy Sony Classical, formatując artystów muzyki klasycznej na miarę gwiazd pop.

Presja na odpowiedni wygląd solistów wzrosła, odkąd reżyserzy filmowi i teatralni na dobre zagościli w operze. Zresztą współczesne opery nierzadko eksplorują temat ludzkiej seksualności, by wymienić chociażby Powder her face Adèsa. Publiczność chce nie tylko usłyszeć Annę Netrebko jako Manon, ale też ujrzeć, jak zdejmuje pończochy (Wiedeń 2007). Simon Keenlyside jako Don Giovanni ma nie tylko uwodzić werbalnie, lecz także prężyć nagi tors (Londyn 2008). Seksualizacja śpiewaków, chociaż od zawsze towarzysząca operze, obecnie nabiera coraz bardziej groteskowych wymiarów. Ciekawscy powinni zajrzeć na bloga Shirtlessopera albo Barihunks. Ten ostatni prezentuje filmy i fotografie najseksowniejszych bas-barytonów świata. Zdarza się, że autorzy całkiem poważnie recenzują (i opatrują zdjęciami!) poczynania takich tuzów wokalistyki jak Mariusz Kwiecień, Dmitri Hvorostovsky czy Ildebrando D’Arcangelo. Ale przede wszystkim dużo w tym zabawy i campu. Głosowanie na najseksowniejszego Scarpię i pomysł wydania rozbieranego kalendarza ze śpiewakami Metropolitan Opera to tylko pierwsze z brzegu przykłady.

***

Katolog melotypów należałoby uzupełnić jeszcze o randkowiczów, stonkę (czyli dzieci), audiofilów, profesjonalistów, snobów, spóźnialskich, barokowców, baletmistrzów (to ci, którzy tupią nóżką), słuchaczy z przypadku i wielu innych. Wszyscy posiadają jednak wspólną cechę. Są niezbędni muzykom, którzy bez nich mogliby tylko w samotności siec powietrze.



Przypisy:

[1] J. Rudnicki, Ryśka Niesforna, „Książki. Magazyn do Czytania” 2013 nr 3.

[2] A. Wagener, Why do people (not) cough in concerts. The economics of concert etiquette, University of Hannover 2012.

[3] H. Villa-Lobos o publiczności, w: L. Kydryński, Wiolinem i basem, PWM 1968, s.132.

[4] E. Zola, Nana, Czytelnik 1987, s. 192.


Tekst uhonorowany Nagrodą Główną w kategorii artykuł/felieton IV edycji Konkursu Poskich Krytyków Muzycznych KROPKA. Artykuł pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Ruch Muzyczny”.

Dofinansowano ze środków Instytutu Muzyki i Tańca




Wesprzyj nas
Warto zajrzeć