Co przychodzi Ci do głowy, kiedy słyszysz hasło „Życie bez Bożego Narodzenia”? Gdyby ktoś zadał mi to pytanie przed weekendem 23-25 listopada 2018, pomyślałabym o braku tłumów w galeriach handlowych i jaskrawych świateł na ulicach miast. Następną moją myślą byłaby utrata tak magicznego czasu świąt, który zazwyczaj spędzam z rodziną. Czasu, który daje mi okazję, żeby pomyśleć o moich bliskich w zupełnie inny sposób. Spojrzeć przez chwilę na świat ich oczyma. Wejść w ich buty. Poprzecierać stare szlaki. Wrócić do domowej rzeczywistości, którą opuszczam wraz z każdym wyjazdem do Poznania. Mimo że są to odpowiedzi w jakimś sensie satysfakcjonujące, okazują się jednak wyjątkowo idylliczne w porównaniu z tymi, które dało mi równoległe uczestnictwo w festiwalach Nostalgia i Sonus ex Machina. Festiwalach, które prawdopodobnie w zamierzeniu nie miały ze sobą nic wspólnego, a jednak stworzyły zestaw alternatywnych odpowiedzi na to właśnie pytanie. Biorąc udział w obu wydarzeniach można było znaleźć się w dwóch rzeczywistościach. Jedną z nich był świat, w którym Boże Narodzenie zostało nam odebrane, a drugą rzeczywistość, w której nigdy nie mielibyśmy okazji go doświadczyć.
wejściówki na koncerty Festiwalu Nostalgia, fot. Maciej Zakrzewski
Przenieśmy się najpierw do rzeczywistości Nostalgii, czyli tej, w której Boże Narodzenie zostało nam odebrane. Przez trzy dni funkcjonowaliśmy w wymiarze, w którym świątynie istnieją, ale nie są wykorzystywane w oczywistych dla nas celach. Organizatorzy przenieśli nas do rzeczywistości, w jakiej żył Gia Kanczeli. Zaczęliśmy od jazzowego koncertu w Kościele oo. Jezuitów. Mimo że artysta (Piotr Orzechowski – przyp. red.) występujący sobotniego wieczoru poradził sobie z materiałem doskonale, w pewnym momencie poczułam dysonans poznawczy, którego się nie spodziewałam. Zabrakło mi czegoś, co zawsze istniało w świątyniach. Znanego mi wcześniej patosu, który wynikał z okazałości gmachu, licznych dzieł sztuki, złoceń i spoglądających na mnie z góry uświęconych postaci. W ferworze kościelnych bachanaliów zanikła ta zazwyczaj obezwładniająca mnie „świętość”. Niedziela upływała zaś pod znakiem muzyki Kanczelego i jego modlitw. Czteroczęściowy zbiór muzycznych pacierzy nie przypominał mi uduchowionych formułek z nabożeństw. Było to raczej zakodowane wołanie do Boga, najbardziej szczere i bezpośrednie – utworzone z języka uniwersalnego, zespołu tonów, które potrafi odczytać niemal każdy na świecie, czyli z muzyki. Festiwal zwieńczyły kolędy w języku arabskim przearanżowane przez Marcina Maseckiego w tonacjach molowych. Był to ostatni powiew znanych nam świątecznych tradycji. Smutne wspomnienie Boga, którego dane nam było znać, na tyle mizerne, że mógł nam zostać tak łatwo odebrany.
Sonus ex machina, plakat: Marek Straszak
Rzeczywistość Sonusa, czyli ta, w której prawdopodobnie w ogóle nie było dane nam poznać Bożego Narodzenia, przyniosła zupełny awers czasów, w jakich żyjemy. Neopogański świat rytuałów, w którym przestrzenie sakralne nie istnieją, a tylko małe społeczności upychają się w salach ogólnego użytku czy opuszczonych budynkach. Najbardziej rdzenny, słowiański, dziki rytualizm podsycony cyberpunkowym, syntezatorowym, stylizowanym na usterkę burdonem. Salę wypełniali ludzie oraz wpędzające w trans repetycje dźwięków. Zamykasz oczy, jesteś tu, a kiedy je otwierasz, już Cię nie ma. Czujesz wokół siebie ludzi, ale nie czujesz się z tym dziwnie. Jesteście przecież jednością, wspólnotą. Ktoś nagle wstaje i zaczyna tańczyć. Dwójka ludzi wiruje między tłumem, wskakuje na scenę, tak jakby jutra miało w ogóle nie być. Nikt ich nie wyrzuca, nie upomina – czujemy się jak u siebie.
Jeżeli miałeś szansę, tak jak ja, zasmakować choć trochę z każdej rzeczywistości, na pewno doskonale wiesz, jak łatwo się w nich zgubić. Żadna z nich do końca nie przemawia do serca. Każda jest inna, są to wręcz przypadki dwóch skrajności. Tylko wiesz co? W poniedziałek jednak otwierasz oczy w tej jednej prawdziwej, teraźniejszej rzeczywistości i zastanawiasz się, gdzie błąkała się Twoja dusza przez ostatnie trzy dni. Robisz sobie bilans, mały rachunek sumienia i zdajesz sobie sprawę, że zaczyna brakować Ci przestrzeni, które opuściłeś. Choć na pierwszy rzut oka nie znajdujesz w tych dwóch festiwalach zbyt wiele wspólnego, podpowiem Ci, że ich wspólnym mianownikiem jest właśnie ona – muzyka. Muzyka trafia do Ciebie bardziej niż słowa, muzyka wyciska z Twoich oczu łzę, a zarazem ociera ją z Twojego policzka. Żadna idea – czysta emocja, to ona zebrała wokół Ciebie ludzi, którzy po kilku chwilach nie byli już sobie obcy. To ona otwiera serca i nieważne, czy jest symfoniczna, minimalistyczna, wzniosła i apollińska, czy jazzowa, dionizyjska i dzika. Muzyka nie tworzy barier, nie oddziela ludzi kreską. Robisz to tylko Ty. Na szczęście nie dane jest nam żyć w którejkolwiek z przedstawionych przeze mnie rzeczywistości. Na nieszczęście, nie dane nam będzie również szybko ich doświadczyć.
Teksty powstały w ramach warsztatów „Krytyka w praktyce” zorganizowanych przez Fundację MEAKULTURA przy Festiwalu Nostalgia 2018.