O dorastaniu na oczach publiczności, o podróżach, dwóch ojczyznach i radości z muzykowania z Janem Lisieckim rozmawia Anna Kruszyńska.
Anna Kruszyńska: Jesteś bardzo młodym pianistą, zacząłeś występować będąc jeszcze dzieckiem. Jak to jest właściwie dorastać na oczach publiczności?
Jan Lisiecki: Przepraszam, ale nie wiem, bo nie mam porównania jak to jest dorastać bez publiczności.
A.K.: Wykonujesz muzykę różnych kompozytorów, z różnych epok. Masz wrażenie, że Twój gust ewoluuje? Czy kierujesz się jakimś kryterium wybierając kolejne utwory do swojego repertuaru?
J.L.: Od wielu lat wybór kompozytorów i utworów jakich się uczę zależy wyłącznie od mojej decyzji. Najwięcej pokory wobec muzyki uczę się od Bacha, Mozarta i Beethovena.
Sądzę, że dzięki ich pracom mogę się rozwijać i rozumieć lepiej innych kompozytorów, łącznie z Chopinem. Nie widzę zmian w moich wyborach i tak naprawdę jest może dwóch kompozytorów, których w tym momencie zostawiam dla innych pianistów. Przykładów nie podam, bo to się może zmienić w jednej sekundzie.
A.K.: Czy planujesz wykonywać również utwory kompozytorów mało znanych, jak np. mazurki Romana Maciejewskiego? Czy może większym wyzwaniem dla Ciebie jest utwór „ograny” już przez najsławniejszych pianistów?
J.L.: Oczywiście, to wspaniała przygoda przedstawiać publiczności inną, albo mało znaną, muzykę. W ubiegłym roku w moim programie recitalowym były prawie nigdy nie grane utwory Paderewskiego, rok wcześniej – Martinů i kanadyjski kompozytor Mozetich. We wrześniu będę nagrywał nowa płytę. Jednego z utworów nie ma nawet w ogromnym katalogu Deutsche Grammophon, mimo że ta wytwórnia nagrywa od ponad stu lat.
A.K.: W Twoim kalendarzu koncertowym znajdują się zarówno recitale (solowe i w duetach), jak i koncerty symfoniczne. W której z tych form czujesz się lepiej? Czy postrzegasz recitale jako występ bardziej męczący, absorbujący więcej uwagi i skupienia? Czy może wolisz, kiedy wszystko zależy tylko od Ciebie?
J.L.: Po raz kolejny wracamy do tematu rozwoju i nauki. Każda lekcja jest bardzo ważna i dla mnie bardzo cenna. Gram również kameralistykę, i prowadzę orkiestry w koncertach fortepianowych. Mam nadzieje, że będę mógł tak się uczyć przez wiele kolejnych lat.
A.K.: Na co dzień mieszkasz w Kanadzie. Jaki jest kanadyjski system edukacji muzycznej? Czy jest w nim coś, co chciałbyś zmienić? A czy znasz polski system? Czy różni się od kanadyjskiego?
J.L.: W Kanadzie płaci się za każdą lekcje muzyki i nie ma darmowego dostępu do instrumentów. Sądzę, że nie o taki czy inny system chodzi. Nie ma jednego doskonałego systemu. Na świecie, od Paryża przez Wiedeń, Nowy Jork, czy Warszawę, jest wiele wspaniałych konserwatoriów, wybitnych nauczycieli i setki absolwentów, którzy co roku te świetne szkoły kończą. To trudny zawód, ale takich trudnych zawodów dla naszego pokolenia jest bardzo dużo. Taki jest ten świat, więc być może trzeba robić to, co się lubi, niezależnie od trudności.
A.K.: Już niedługo wystąpisz ponownie w Warszawie na festiwalu „Chopin i jego Europa”. Publiczność zawsze serdecznie Cię przyjmuje. Czym są dla Ciebie występy w Polsce? Czy traktujesz je tak samo, jak każdy inny koncert, czy może, jak to się mówi potocznie, serce bije Ci szybciej? Pytam się o to trochę przekornie, ponieważ, jak to jest podkreślane wielokrotnie, jesteś pianistą polsko-kanadyjskim.
J.L.: Uwielbiam warszawski festiwal: wspaniała publiczność z jej ogromną muzyczną wrażliwością i wiedzą, sale, w których gram, organizatorów i nawet obsługę hotelu Sofitel. Wracam do Warszawy jak do domu. Jestem polsko-kanadyjski z prostej przyczyny: w Kanadzie każdy pochodzi z innego kraju. Tam się urodziłem, mieszkam i chodzę do szkoły, ale moja rodzina ma polskie tradycje, wychowanie i dlatego jestem Jan, a nie John. Gram nie tylko w Warszawie, ale w najbliższych sezonach w Olsztynie, Łodzi, Szczecinie i Katowicach. I to nie dlatego, że brakuje mi innych zaproszeń, ale że respektuję dawne przyjaźnie i chcę występować w Polsce.
A.K.: A komu kibicujesz, Polsce, czy Kanadzie, np. podczas olimpiady, czy meczów hokejowych?
J.L.: Zawsze mam super, bo kibicuje obu ojczyznom. Jak są skoki narciarskie, czy siatkówka to Polsce. Hokej z pewnością należy do Kanady!
A.K.: Dużo podróżujesz w związku z koncertami. Czy w czasie wyjazdów znajdujesz czas na zwiedzanie, poczucie atmosfery miasta, w którym akurat występujesz, czy raczej cały czas wypełniają próby i przygotowania do występu? A może masz takie miejsce, do którego wracasz jak do domu?
J.L.: Poza rodziną, to poznawanie świata jest dla mnie dużo ważniejsze niż cokolwiek innego w życiu. Uczy pokory, wdzięczności i otwiera horyzonty. Zawsze mam czas na galerie, muzea, spacery, wycieczki. Staram się, aby nie zaważyło to na moim przygotowaniu do koncertu, bo mam ogromny respekt dla pracy, którą wykonuję. W wielu miastach czuję się jak w domu, ale na przykład wolę być w Warszawie niż w Rzymie.
A.K.: Czy są jacyś pianiści, zarówno współcześni, jak i ci już nieżyjący, których interpretacji słuchasz, inspirujesz się nimi? A może boisz się tego wpływu?
J.L.: Sensem koncertów i nowych nagrań jest to, żeby muzyka była odkrywana na nowo przez słuchaczy dzięki osobowościom kolejnych wykonawców. Nie można grać jak inni, tak jak nie można malować jak Monet czy Chagall. Nie mam wzorów, ale muzyków, których szanuję i podziwiam jest bardzo wielu. Z pianistów w czołówce są: Zimerman, Argerich, Perahia, Rubinstein, Glenn Gould.
A.K.: Wykonujesz muzykę klasyczną. A czy słuchasz jeszcze jakiejś innej muzyki? Czy uważasz, że z czasem muzyka klasyczna może stać się „dinozaurem”, przeżytkiem? Może masz pomysł, w jaki sposób można zainteresować klasyką młodych ludzi?
J.L.: Jesteś młodą dziewczyną. Obserwowałaś ostatnio wyprzedany koncert w Filharmonii Berlińskiej. Tak więc, zadam Ci to samo pytanie: Czy nudziłaś się? Czy sądzisz, że publiczność była znudzona? Było na nim bardzo dużo młodych ludzi, nawet bilety “stojące” się sprzedały, więc? Obserwuję to zjawisko niezależnie, czy gram w Argentynie, czy w Moskwie. Sądzę, że bardzo ważny jest powrót nauki muzyki dla małych dzieci, radości z muzykowania, chociażby śpiewanie w kościele. To jedno z niewielu zajęć, gdzie żeby się włączyć, trzeba się odłączyć. Świat jest gotowy na to wyzwanie. Może kiedyś muzyka będzie na receptę, zapisywana przez lekarzy jako forma terapii.
Oczywiście, że słucham innej muzyki, prawie wyłącznie, głównie jazzu, ale nie tylko. Lubię rock z lat 70-tych, również nowych wykonawców. Bardzo szerokie spektrum.
A.K.: A czy słuchając utworów wykonywanych przez kogoś innego, jesteś słuchaczem krytycznym, czy skupiasz się raczej na pięknie utworu, nawet jeśli nie jest on wykonany perfekcyjnie?
J.L.: Mam świadomość jak łatwo jest być negatywnym. A wiem jak trudno jest być na scenie, więc nigdy nie krytykuję, tylko cieszę się muzyką. Fascynuje mnie inność interpretacji i uczę się, obserwując komunikację artysty z publicznością, jej aktywne słuchanie i zaangażowanie, albo znudzenie muzyką. Jest to dla mnie bardzo ważny, najważniejszy element koncertu. To dużo bardziej istotne od idealnego, jeśli takie istnieje, wykonania. Moim zdaniem, celem koncertu jest udany wieczór, czyli dobre samopoczucie słuchaczy, a w tych specjalnych wyjątkowych, magicznych momentach, ogromne wzruszenie po koncercie. Kiedyś mała dziewczynka napisała do mnie, że koncert, który słyszała był jak bajkowy sen: nie bardzo pamięta jego treści, a tylko to wspaniale uczucie, że był piękny i chciałaby, żeby jeszcze się nie skończył, albo jeszcze raz przyśnił. To był jej drugi w życiu koncert muzyki klasycznej.
A.K.: Jak wyglądają relacje towarzyskie w branży pianistycznej? Czy są przyjacielskie, czy dużo w nich rywalizacji?
J.L.: Być może dlatego, ze urodziłem sie w Kanadzie, w sumie na kulturalnej prowincji, we “wsi” Calgary, mam duży respekt dla innych muzyków i wiem, że wszyscy, ktokolwiek jest na scenie, mają za sobą godziny pracy. I życzę im samych sukcesów i radości. Nie wierzę w konkurencję, ani w konkursy. Mam dużo przyjaciół.
A.K.: Podczas koncertów wykonujesz znane sobie utwory. Czy raz wypracowana przez Ciebie interpretacja utworu pozostaje elementem trwałym, a może lubisz improwizować i zależy ona np. od nastroju?
J.L.: Oczywiście, że moje interpretacje są inne, na tym polega radość z kolejnych koncertów. I dla mnie, i dla publiczności.
A.K.: Zazwyczaj to słuchacze mają oczekiwania względem artysty. A jaka jest, według Ciebie, publiczność idealna?
J.L.: Otwarta na muzykę. Taka, która chce mieć wrażenia po koncercie.
A.K.: Na swoim fan-page’u na Facebooku umieszczasz zdjęcia z dyrygentami, z którymi występowałeś. Co jest dla Ciebie ważne we współpracy solista-dyrygent? A czy są tacy dyrygenci, na myśl o współpracy z którymi, zaczynasz się stresować, bądź w ogóle z niej rezygnujesz?
J.L.: Jestem łatwy w obsłudze, mogę się dostosować do wielu wielkich osobowości. Największa przyjemność jest wtedy, kiedy dyrygenci mnie inspirują: muzycznie, albo swoimi pasjami, albo determinacją, albo jako ludzie. Jestem otwarty na rozmaitości i przygody, bo każdy nowy maestro to zawsze jest jakieś nowe doznanie i wyzwanie ;-).
A.K.: Czasami ludzie opisując swoje emocje, czy wręcz życie, posługują się utworami muzycznymi. Gdybyś miał opisać swoje życie, to jaki byłby to utwór i dlaczego akurat ten?
J.L.: Aria Bacha z Wariacji Goldbergowskich. Piękno, czystość, radość z życia, wdzięczność i pokora, prostota. Aria wraca w Wariacjach dwa razy – zaczyna ten utwór, potem jest całe życie, z rożnymi wariacjami, i na koniec Aria wraca, ta sama, ale inna, jakby mądrzejsza. Chciałbym, żeby tak było ze mną.