Niezmiennie od dziewięciu lat pamięć o żydowskim wcieleniu realizmu magicznego, który w Ameryce Południowej przyjął postać twórczości Gabriela Garcii Marqueza, powraca do Warszawy w końcówce sierpnia. Zresztą nie tylko Isaak Bashevis Singer jest bohaterem festiwalu organizowanego przez Gołdę Tencer i Fundację Shalom. To cała żydowska kultura z jej literaturą, muzyką, teatrem, tradycją i pamięcią miasta – cały świat pogrzebany pod chodnikami Warszawy. Festiwal Warszawa Singera odbył się po raz dziewiąty.
Z roku na rok program festiwalu coraz bardziej obrasta w wydarzenia. Warszawa Singera oferuje spektakle teatralne, koncerty wszelkich gatunków muzyki, pokazy filmowe, spacery po dawnych, żydowskich rejonach Warszawy, warsztaty taneczne, językowe, kulinarne, spotkania z historią mówioną, pokazy slajdów, wykłady, prelekcje. Różnorodność wydarzeń jest wielka, każdy więc może skonstruować z nich własną ścieżkę poznania kultury żydowskiej. Mój festiwalowy hipertekst ułożył się w tym roku według wyznaczników dźwiękowo-wizualnych. Koncerty, teatr i kino (ale z naciskiem na muzykę) wiodły przez kolejne stopnie wtajemniczenia.
Poniedziałkowy spektakl Judyta (z muzyką Dobromiły Jaskot) utkany był misternie z wątków Księdza Marka Słowackiego, będąc w efekcie intelektualną wycieczką w rejony dekonstrukcji mitów narodowych. Stereotypy kulturowe i ich konfrontacja z rzeczywistością to akurat mój konik, dlatego też Judytę oglądałam z zapartym tchem, zafascynowana umiejętną żonglerką warstwami literackimi zderzanymi co i rusz z materiałem dowodowym w postaci faktów historycznych i żywych w społeczeństwie przesądów.
Ale po skupionym spektaklu, w którym skondensowane wątki śledzić musieliśmy bacznie, by nie uronić niczego, co za chwilę doprowadzić by nas mogło do ostatecznego wyjaśnienia, odprężenie przyniósł koncert marimbafonisty, Alexa Jacobowitza. Z racji działalności prowadzonej głównie w Stanach Zjednoczonych artysta ten jest idealnym reprezentantem muzycznego one-man show. Drzwi do tajników żywej i pielęgnowanej w USA, jak i Europie Zachodniej (Niemcy, Holandia), tradycji nauczania przez koncerty są, jak się zdaje, zatrzaśnięte dla Polaków na głucho. My lubimy filharmonie. Im bardziej oficjalnie, tym bardziej profesjonalny wydaje się występ. Oddechy wstrzymane, kaszlnięcia tylko w przerwie między częściami, choć i tak sąsiedzi ciskają z oczu pioruny dezaprobaty. Na spotkaniu z muzyką żydowską w opracowaniu na marimbę był czas na dowcip. Jacobowitz snuł opowieści o muzyce, osadzając je często w prywatnych kontekstach. Prowadził zebranych przez muzyczne rejony aszkenazyjskie i sefardyjskie, opowiadał o tym, co dla muzyki żydowskiej typowe, uczył, bawił, wychowywał. Do tego ten niepodrabialny amerykański luz, który Polakom nigdy nie może się udać. Do tego śmiech i zabawa.
A ciąg dalszy zabawy zapewniła Justyna Steczkowska z nienowym wprawdzie, ale jak najbardziej w temacie, programem Alkimja. Nie da się odmówić tej artystce profesjonalizmu. Głos, nieprawdopodobny od lat, w każdej piosence zastanawia, jakim sposobem mieści się w tej filigranowej kobiecie. Oprawa muzyczna, choreografia, kontakt z publicznością – należą się Steczkowskiej wyrazy uznania. O sukcesie wieczoru niech mówią choćby statystyki: dwa bisy, owacje na stojąco, “cała sala śpiewa z nami”. Po tym koncercie znów wypadało się estetycznie zafrasować – niewydumane, szczere wzruszenie versus wspinaczka na intelektualne hiperrejestry. Wybieraj. Cogito, ergo sum.
Żadnego wyboru nie zostawił natomiast widzom Paweł Passini. Konteksty żydowskiej Księgi Blasku, teatru Tadeusza Kantora, dyskusja wokół relacji Żydzi-Polacy i Żydzi-reszta świata, Holocaust, antysemityzm, pytania o Boga i jego miejsce w świecie – to wszystko znalazło się w spektaklu Kukła. Księga Blasku reżyserowanym przez Passiniego, który jednocześnie wcielił się w narratora i przewodnika po skomplikowanym świecie swojego uniwersum. Nie ma w tym określeniu przesady, Paweł Passini chciał zmieścić na scenie teatralnej cały świat i wszechświat we wszelkich jego przejawach. Duchowość skrzyżował z doświadczeniem cielesnym, religię z jednostkowym postępowaniem. Reżyser, postrzegany przez niektórych jako twórca niekiedy przeintelektualizowany, pokazał widzom Teatru Żydowskiego coś, co sam określił jako próbę wielowątkowego odczytania tekstów kultury wyrastającą z koncepcji drzewa życia i rozgałęziającą się podobnie, jak jego konary. Schemat, według którego wszystko się dzieje, postawił widzów wobec pytania o sens wszelkich działań, o fatalizm świata i jednostki, o margines wolności i wyboru.
29 sierpnia stał po znakiem sztuki filmowej. Dokument, w którego centrum ustawił reżyser kilkusetletnie skrzypce Stradivariusa, snuje w pierwszym planie historię dwóch częstochowskich Żydów, Haima Hechta (reżysera) i Zygmunta Rolata (amerykańskiego biznesmena, współczesnego dobroczyńcy i inicjatora akcji upamiętniających obecność Żydów w Polsce). Spotykamy się na podwórku domu, z którego zawierucha drugiej wojny światowej rozpędziła rodziny wyżej wspomnianych. Jesteśmy niedaleko od tzw. Nowej Synagogi, która pełni w tej historii miejsce szczególne. Wielka, majestatyczna, rozmiarem dorównująca Jasnej Górze, obok której stała, przypominając wszystkim, że przedwojenna Częstochowa to nie tylko symbol polskości i katolicyzmu, ale także 37 tys. Żydów, jedna trzecia wszystkich mieszkańców miasta. Na jej gruzach zbudowano potem Filharmonię Częstochowską. Muzyka i religia splata się w łańcuchu historii i wzajemnych zależności jako jego kolejne ogniwa. Bo również z Częstochowy i z rodziny żydowskiej pochodził międzynarodowej sławy skrzypek, Bronisław Huberman. Jego wielkoformatowe działania w czasie wojny, jak założenie Orkiestry Palestyńskiej, do której muzyków rekrutował z Żydów wyrzuconych podczas wojny z orkiestr europejskich i niechybnie przeznaczonych do eksterminacji, zyskują w tej opowieści dodatkowy wymiar. Dziś bezpośrednią kontynuacją tego zespołu jest Israel Symphony Orchestra z Zubinem Mehtą, a postać Hubermana i duch jego gry wracają znów do Częstochowy. Wunderkind, który jako dziecko wykonał przed samym Brahmsem jego Koncert skrzypcowy D-dur, wraca do domu. Joshua Bell, dzisiejszy właściciel skrzypiec Hubermana, dzięki staraniom Zygmunta Rolata, przyjeżdża do Polski. W Filharmonii Częstochowskiej, na gruzach dawnej synagogi gra Koncert skrzypcowy Brahmsa. Wszystkie drogi prowadzą do Częstochowy… Powrót skrzypiec to genialny, wielowątkowy dokument, w którym pokonujemy kolejne kręgi historii – od opowieści jednostkowych bohaterów, przez historię społeczności lokalnej, do historii świata w obliczu wojny i Zagłady. A początkiem dla każdej z nich są skrzypce Stradivariusa. Kosmiczny wymiar czynu Hubermana, dzięki któremu wiele osób dziś może żyć, z jednej strony przybliża jego postać jako muzyka i jako aktywnego działacza kulturalnego, z drugiej – uświadamia powtarzalność pewnych mechanizmów społecznych. Kilkadziesiąt lat po Hubermanie podobny plan zrealizował przecież Daniel Barenboim, podobnymi intencjami kierując się przy powoływaniu West Eastern Divan Orchestra. Zachowanie pamięci czy budowanie tożsamości leży u podstaw wszystkich tych działań. W ucieczce przed fizycznymi i psychicznymi konsekwencjami życia na Snyderowskich „skrwawionych ziemiach” poręcznym narzędziem obrony staje się muzyka. Przykład Powrotu skrzypiec pokazuje, że wiele prawdy zawiera perwersyjna, zdawałoby się, parafraza: „musik macht frei”[1].
Uroczysty, zgodnie z programem, koncert dnia następnego, okazał się w oprawie średnio uroczysty, a w jakości niedobry. Sprowadzeni z USA artyści, rozchwytywany Joshua Nelson wraz z muzykami, którzy od pierwszej nuty rozpoczęli afroamerykańsko-żydowskie gospel show, przegrali z akustyką Kościoła Wszystkich Świętych. Nie wiadomo, jak grali i jak śpiewali. Nie wiadomo też, co na wstępie mówili konferansjer i organizatorzy – wszystko zalewała fala pogłosu. Dziwi decyzja organizatorów o wyborze kościoła na koncert takiego składu z nagłośnieniem. Nic z tego nie wyszło, choć artyści robili, co mogli. Zostali najtwardsi: fani gospel i Joshui Nelsona. A ci, którym zabrakło zapału, mieli szansę usłyszeć ten skład podczas koncertu finałowego. Na szczęście po raz drugi zabrzmiały wówczas niektóre utwory, w dodatku otoczenie placu i niezobowiązująca atmosfera koncertu plenerowego pozwoliła wreszcie tej muzyce znaleźć właściwy kontekst. Wtedy dopiero można było nabrać przekonania, za co świat kocha Nelsona i gospel.
Sto procent uwagi przykuł za to, po niefortunnym kościelnym występie, prezentujący się w kawiarni Pardon, To Tu duet Cierliński-Dąbrowski. Free imrovisation na lirę korbową i perkusjonalia zgromadziło skromniejszą widownię, ale o skromności efektu mówić niepodobna. Maciej Cierliński, specjalizujący się w wykonawstwie muzyki eksperymentalnej na lirę, rozpoczął od melodii żydowskiej, po której otworzył się przed słuchaczami „przestwór oceanu” wyobraźni, dialogu, wzajemnego inspirowania się muzyków. Ten utwór-nie-utwór toczył się podobnie, jak indyjska raga. Wielka narracja z kulminacjami, zagęszczeniami, odprężaniem, rozprężaniem. Atonalizmy na lirze, mikrotony, jazz w dialogu z mruczącym gongiem, nieoczekiwane stęknięcia dzwonków, szumy, stuki bębnów – Piotr Dąbrowski w instrumentach perkusyjnych koncentruje się na brzmieniu i barwie. Interesuje go artykulacja, więc zestaw kilku idiofonów plus bębny jest dla niego oceanem możliwości wykonawczych. Wielka opowieść na duet, która zgromadzonych wprawiała zarówno w trans, jak i tanecznie go z tego transu potrafiła wytrącić.
31 sierpnia, piątek, otworzył serię weekendowych koncertów plenerowych. Podczas pierwszego z nich wystąpiła Kayah i Transoriental Orchestra, w których wykonaniu usłyszeliśmy pieśni Żydów sefardyjskich, a także inne melodie żydowskie z różnych rejonów świata: Izraela, Palestyny, Polski, Holandii, Hiszpanii, Maroka. Kayah, jak zwykle, w spektakularnej formie. Do tego zaproszeni przez nią muzycy, tworzący na potrzeby projektu jednorazową konstelację pod nazwą Transoriental Orchestra zapewnili niebywałą jakość występu. Zgrzyt wywołuje fakt, że kilka dni później inni artyści festiwalu wywołali facebookową burzę, grzmiąc przeciwko skopiowanym rzekomo przez Kayah aranżacjom m.in. pieśni Aman Minush autorstwa grupy La Mar Enfortuna. Prawdą jest, że „transorientalne” opracowanie tej tradycyjnej melodii jako żywo przypomina to, co amerykański zespół przedstawił kilka lat temu na festiwalu w Krakowie. Co do pozostałych jednak zarzuty nie do końca są chyba trafione. Ogólnie debata toczy się o to samo, co ostatnio. Przypomnijmy: chodzi o losy pierwowzoru niedoszłego hymnu EURO 2012.
Ostatnie dni festiwalu to już wielka gala: sobota pod znakiem The Klezmatics, u których nic się nie zmieniło. To znaczy: nadal zachwycają, nadal porywają, nadal potwierdzają swoją renomę. A koncert finałowy w niedzielny wieczór to wielogodzinna feta, wspomnienie artystów, którzy zagościli na tegorocznej edycji festiwalu z tym, że na koniec wystąpili w nowych konfiguracjach. Miszmasze artystyczne, fuzje gatunkowe, wszystko, co zwykle spełnia się w roli finałowej kody, spełniło swą rolę i tym razem. Do tego ulica Próżna, która na czas festiwalu zapełniła się ludźmi, a zamknięte w ciągu roku lokale ożyły na tydzień, jeszcze długo w noc tętniła przedwojenną przeszłością przy gasnących dźwiękach muzyki. W poniedziałek drzwi zamknęły się z powrotem, spakowano scenę, a żydowska przeszłość Warszawy wróciła na swoje (sic!) miejsce pod chodnikiem. Do następnego roku. W 2013 dziesiąta, jubileuszowa edycja Warszawy Singera. Zaczynamy odliczanie.
[1] Cytat z filmu dokumentalnego o projekcie orkiestrowym Edwarda Saida i Daniela Barenboima pt. Knowledge Is The Beginning, reż. Paul Smaczny.
———————-
* wszystkie zdjęcia pochodzą z materiałów promocyjnych Festiwalu Kultury Żydowskiej “Warszawa Singera”.