recenzje

Must be the Music, 06.11.2011

Finał drugiej edycji Must be the Music był dość specyficznym widowiskiem. Wokalnie i muzycznie było lepiej niż w półfinale, ale przedziwny pomysł aby uczestnicy śpiewali te same utwory co na castingu sprawił, że wszystko było wtórne. Szkoda. Wydawałoby się, że widzowie woleliby zobaczyć jak uczestnicy się rozwijają, jak sobie radzą w pokazywaniu siebie na nowo, jakie utwory autorskie mają jeszcze w zanadrzu. Niestety usłyszeliśmy swoisty replay. Omówmy wszystkie występy po kolei.

Jako pierwszy wystąpił zespół RaggaFaya w swoim utworze Cała sala. Było pozytywnie, wesoło, ale nie pokazali niczego nowego. Trochę w tym całym zaangażowaniu i zaaferowaniu krzyczeli, trochę poprawili aranżację, generalnie „peace” ale nic nadzwyczajnego. Dobra atmosfera. Cztery razy tak jury było absolutną normą (dla wszystkich dziesięciu uczestników), co do opinii – Kora zapytała dlaczego nie?, podkreślając, że chłopcy są weseli a wszystko brzmi. Adam Sztaba pochwalił nietuzinkowe połączenia punku, polki i reggae. Wielkiego poruszenia nie było.

Kolejna prezentowała się Marcelina Olak w My Heart Will Go On Celine Dion. W zasadzie przede wszystkim na usta cisnęło się stwierdzenie: soo sweeet. Słodko, ale kompletny brak oryginalności, pomysłu na siebie. Mocny refren, w miarę czysto ale… nudno. Łozo pokazywał ciarki na rękach i określił występ jako nieprawdopodobnie dobry a Marcelinę jako „megazdolną”. Elżbieta Zapendowska pochwaliła brak fałszów, zwróciła jednak uwagę na to, że ważne jest aby Marcelina śpiewała coś swojego, własny utwór. Kora nazwała sposób śpiewania Marceliny „wielką kulturą śpiewania”. No cóż, może i było kulturalnie ale czy coś ponadto? Widocznie tak, skoro Marcelina uplasowała się na trzecim miejscu w głosowaniu.

Zespół Bruk Braders był jak zwykle dowcipny, ale część występu brzmiała za „sucho”, część śpiewana była nieczysto, a całość się trochę dłużyła. Tym bardziej dziwi stwierdzenie Łoza, jakoby zespół był wstanie  występować przez półtorej godziny, bo się nie nudzi. Ela z kolei zasugerowała nawet, że zespół powinien wygrać, bo proponuje nowoczesną formę, będącą połączeniem teatru i muzyki. Nowocześnie na pewno było, miejsce dla nich na polskiej scenie też pewnie jest, ale to nie był ich najlepszy występ.

Z kolei kapela InoRos wprowadziła do programu trochę folkloru podhalańskiego (i węgierskiego), wykonując czardasza Mamko moja. Było fajnie instrumentalnie, zwłaszcza skrzypkowie się popisali. Mniej popisał się wokalista, ale całość z „Powerem” i zaangażowaniem, taki folklor na rockowo. Promowanie regionalizmu się chwali ale pewne rzeczy można by było jeszcze dopracować. Adam Sztaba podkreślił, że nie do końca kocha folklor w takiej formie, Ela Zapendowska przestrzegła przed plagiatowaniem utworów, Kora wyraziła chęć zaśpiewania z zespołem. Generalnie uczucia mieszane.

Natalia Zozula, proponująca połączenie śpiewu operowego, musicalowego i popowego, zaprezentowała arię O Mio Babbino Caro z opery Pucciniego Gianni Schicchi. Niestety występ nie był zbyt dobry. Chwali się pomysł i oryginalność, ale było dużo nieczystości (co wytknął Natalii Adam Sztaba). Ogólnie opinie, mimo cztery razy na tak, nie były do końca pozytywne.

Zespół Kamień, kamień, kamień, który wystąpił w finale dzięki dzikiej karcie, jaką otrzymał od internautów na Facebooku, zaprezentował się naprawdę nieźle. Ich wykonanie Let’s Dance, coveru Dawida Bowiego, było ciekawe, indywidualne, zapadające w pamięć. Wokalista był charyzmatyczny, wokal nieco dziwny, ale może w tym cały urok? Zresztą dobrze ujęła atmosferę „rozsiewaną” przez wokalistę Ela Zapendowska – lekkie zblazowanie, „smaczek”. Pozytywne opinie jury, do których się dołączam, nie wpłynęły jednak wystarczająco na opinie widzów.

Maciej Czaczyk pokazał się w finale od jak najlepszej strony – jako sprawny gitarzysta i przyzwoity wokalista w utworze Tadeusza Nalepy. Dobrze się go słuchało, było energetycznie, trochę jazzowo i było bawienie się dźwiękiem. Było więc lepiej niż w półfinale. I, jak się okazało, wystarczająco dobrze, żeby wygrać. To właśnie Maciej Czaczyk dostał największą liczbę głosów i został laureatem drugiej edycji programu. Wydaje się jednak, że byli lepsi pretendenci.

Ósmy z kolei prezentował się ukraiński zespół AtmAsfera z własnym utworem Bala, który otrzymał dziką kartę od słuchaczy radia RMF FM. Zespół przyciąga uwagę wschodnią egzotyką i energią na scenie. Podziwiać należy granie i śpiewanie przy takich podskokach i wygibasach. Łozo wytknął zespołowi kłopoty rytmiczne w pierwszej części utworu, Kora określiła ich jako dzikusów ze wschodu, Ela pochwaliła „strojenie” głosów, a Adam sięganie do tradycji.

Zespół Mashmish występował jako przedostatni ze swoją piosenką Secrets. Byłam fanką zespołu od początku i nadal nią jestem. Świetna instrumentacja i brzmienie, trochę musicalu, zmiany rejestru głosu z falsetu na piersiowy u wokalistki dały naprawdę dobry efekt. Mimo niewielkich nieczystości w górach, doceniam opowiadanie głosem i stworzony klimat. Łozo chwalił aranżację, Adam określił zespół jako największe objawienie drugiej edycji Must be the Music, Kora zachwycała się frazowaniem i akcentowaniem, a Ela potwierdziła chęć zakupu płyty. Było dobrze. Niestety niewystarczająco by wygrać.

Ostatni prezentowali się Eris is my homegirl we własnym utworze Shut Your Mouth And Give Me the Panhandle, ponownie porażając niesamowitym głosem wokalisty (do takiego rodzaju wrzasku trzeba mieć umiejętności), głośnym, ale dobrym graniem i spójną całością. Dla Eli było świetnie, czysto i rytmicznie, dla Łoza była to wisienka na torcie, jak widać wystarczająco słodka by Łozo wyraził nadzieję, że to właśnie oni wygrają. Byli blisko – zajęli drugie miejsce w głosowaniu.

Podczas emisji programu wystąpił Łozo z zespołem Afromental, w trochę zaskakującej aranżacji. Wyniki zaś pozostawiły niedosyt. A więc wygrał Maciej Czaczyk – wybór mógł być lepszy, ale mógł też być gorszy. Zważywszy na zmienny poziom programu może powinniśmy się cieszyć, że tak właśnie się zakończył.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć