W odcinku trzecim nie było zbyt wielu okazji by usatysfakcjonować bardziej wymagającego słuchacza. Na szczęście kilka wyjątków pozwoliło pożywić się mojej spragnionej estetycznej uczty psyche (dziś mam taki poetycki nastrój). Ogólnie jednak nie można uznać niedzielnego wieczoru za obfitujący w talenty.
Jako pierwszy prezentował się zespół Krzywa Alternatywa z autorskim utworem Maafa. Było energicznie, pozytywnie, lepiej instrumentalnie niż wokalnie. Piosenka nie okazała się wielki hitem, a zespół odkryciem. Przeciętnie. 4xTAK i opinie: Fajna kapela ale słaby wokal Eli Zapendowskiej; Dobra energia Kory oraz Czuję się skopany i jest mi z tym dobrze Łoza. Właściwie to wolałabym się czuć skopana niż nie czuć nic. Zobaczymy co chłopaki zaprezentują w półfinale.
Kolejny występ należał do znienawidzonej przeze mnie serii, którą pozwoliłam sobie nazwać: Koszmarki. Zespół Disco Boys i ich wykonanie przeboju Tomasza Niecika Cztery osiemnastki był właśnie kwintesencją okropności. Fałsz na fałszu i fałszem poganiał. Dostali 4xNIE. To tyle.
Aleksandra Dźwigała, czternastolatka z potencjałem, zaśpiewała Show Must Go On z repertuaru Queen. Było czysto ale wibrato „na owieczkę” irytowało. Plus za udźwignięcie tak potężnego utworu. Otrzymała 3xTAK od jury (Łozo był na NIE ze względu na interpretację Oli, choć przyznał, że ma głos). Kora chwaliła indywidualizm i talent uczestniczki, podkreślając, że nikt nie ma takiego wibrata (szczerze mówiąc dodałam wtedy: Dzięki Bogu). Wolałabym zobaczyć Olę w mniej pompatycznej piosence, miejmy nadzieję, że taką wybierze w kolejnym etapie.
Z kolei zespół Venflon wzbudził furorę – jury (które dało 4xTAK) prześcigało się w komplementach po wykonaniu przez nich, zmienionej na „ostrą”, wersji hitu Michaela Jacksona Leave Me Alone. Chłopaki prezentują mocne granie, które nie leży w moich klimatach, więc zawsze trudniej mi się o tego typu występach wypowiadać. Powiem tak – mnie to nie porwało, może dlatego, że strasznie przeszkadzał mi kiepski angielski wokalisty – Macieja Ornocha. Kora skwitowała: Świetnie śpiewasz, Adam chwalił i wokal i sekcję, Ela styl a Łozo całość (front i back, jak sam to ujął), zaliczając zespół do najlepszych w programie. Na pewno aż tak daleko w superlatywach bym się nie posuwała.
Natępny uczestnik, Jimmie Wilson, zauroczył sobą zwłaszcza żeńską część publiczności (komentarz Kory: Jaki ładny, ja cię kręcę może posłużyć za przykładową reakcję). Jego wersja Sex On Fire Kings Of Leon została oceniona pozytywnie: 4xTAK od jury. Moja reakcja nie była jednak aż tak pełna euforii. Owszem, Jimmie ma mocny, dość charakterystyczny głos, ale jego estetyka mnie nie przekonuje, ponieważ zrobił z utworu nieco kiczowaty, popowy hit, gdzie najważniejszy był show, a nie muzyka. Kora stwierdziła, że śpiewa on tak jak wygląda (a co sądzi o wyglądzie to już wiemy), Adam uznał występ za fantastyczny, Łozowi podobała się „sexi” wersja piosenki, a Ela powiedziała jedynie: Beautiful, czym zresztą wzruszyła Jimmiego. Wszystko pięknie ale jednak nie do końca. Czekamy na kolejną odsłonę.
Dariusz Lubak też należał do Koszmarków, ale tych, które wzbudzają sympatię i pewne poważanie z racji wieku. Nie zmienia to jednak faktu, że jego wcielenie się w Elvisa Presley’a było… okropne. W zasadzie wszystkim straszył: fatalnym strojem, kalekim angielskim, o wokalu lepiej nie wspominać. On My Mind w jego ustach brzmiało jak kiepska parodia, mimo to dostał 2xTAK (od Kory i Eli). Nieco zabolały go chyba komentarze (m.in. Kory: Pan to masakruje wokalnie), bo nie zdecydował się na skorzystanie z opcji dogrywki (wykonanie drugiego utworu i ponowne głosowanie). To dobrze.
Natomiast zespół Pocket Size Sun pozytywnie mnie zaskoczył, szczególnie młodziutka wokalistka, Jowita Łasecka, która zaśpiewała autorską wersję Dear John Taylor Swift. Jej naturalny głos wymaga oczywiście pewnych ćwiczeń, ale z pewnością ma do śpiewania odpowiednie warunki. Wydaje się, że wpadki intonacyjne nie wynikały z niesłyszenia tylko nieumiejętności pełnego zapanowania nad dźwiękiem, zwłaszcza przy głośnym wolumenie brzmienia. Dlatego podobały mi się zwłaszcza ciche fragmenty piosenki. Jury było na TAK – Kora z powodu klawiszowca (Jesteś niesamowity chłopiec), Ela przewidując przyszłą karierę wokalną Jowity i doceniając wykorzystywanie przez nią różnych środków wyrazu, a Adam chwalił wrażliwość. Czekamy więc na półfinał.
Wygląda na to, że w programie niezłe występy są przeplatane dla urozmaicenia tymi, przy których puchną uszy, bolą oczy i cierpi estetyczny smak. Tak wiec kolejny Koszmarek nie powinien dziwić. W tym wypadku ten niechlubny tytuł przypadł Kasi Ostrysz. Śpiewała hit z Eurowizji My Number One greckiej wokalistki Heleny Paparizou. Pomijam tu jej ściśnięty głos i fałsze, bo gorsze były pseudo-seksowne ruchy w tandetnym lateksowym wdzianku. A taka to sympatyczna dziewczyna! Adam bez skrupułów wystrzelił pierwszą opinię: Eurowizja to upadek wszystkiego i ty do tego upadku dołączyłaś. Ela jedynie dobiła Kasię, wytykając jej mizdrzenie się do publiczności i określając jej estetykę jako okropną. Łozo, który jako jedyny wcisnął TAK, szybko zmienił zdanie, nie mogąc znaleźć niczego dobrego w tym występie. Zapłakana Kasia szybko uciekła ze sceny. Przynajmniej dostała to po co przyszła – szczere do bólu komentarze.
Skoro przyjmujemy artystyczny roller-coaster za zasadę Must be the Music, to czas teraz na nieco lepszą muzykę. Odrobinę lepszą. Zespół Brenda Walsh (nazwa pochodzi od imienia i nazwiska bohaterki kultowego amerykańskiego serialu Beverly Hills 90210) był tak dziwny, jak jego nazwa i piosenka Porn Site. Miało być funky, było… coś pomiędzy: rytmicznie ale statycznie. Zespół dostał 3xTAK (choć bez zachwytów), oraz NIE od Adama Sztaby (nie podobała mu się właśnie jednostajność aranżacji, to że się nie rozwijała). Brendę Walsh zobaczymy więc w półfinale.
Marian Finc, dojrzały, pozytywny pan po pięćdziesiątce (takie postaci – jest to widocznie kolejna niezrozumiała reguła – pojawiają się cyklicznie w niemal każdym odcinku), nie odbiegając zbytnio od standardu, zaprezentował własną piosenkę Hej, hej – ok (nie ma to jak mało skomplikowany tytuł, żeby każdy zapamiętał). Wszystko było proste, przejrzyste i mało fascynujące, ale… sympatyczne (wzruszony do łez reakcją publiczności pan Marian zaszantażował nieco emocjonalnie jurorów). Efektem było 3xTAK (Kora uznała występ za infantylny i dała NIE), co zapewniło panu Marianowi przejście do kolejnego etapu.
No i czas na kolejnego przeciętnego uczestnika – Piotra Wiśniewskiego i jego What Is Love Haddaway. Brzmiało to jak karaoke choć było czysto. Dostał 2xTAK, więc mógł zaprezentować coś innego (w sam raz żeby przekonać Elę, która od razu powiedziała, że nie znosi takich piosenek). Padło na Can You Feel The Love Eltona Johna. Od razu Piotr wydał się innym człowiekiem (choć nadal nie były to szczyty), pokazał nieco emocji. Przekonało to Elę, która zdecydowała się dać mu potrzebne TAK do przejścia dalej. Zobaczymy czy Piotr wykorzysta szansę.
Kolejny drastyczny spadek poziomu zapewnił nam Patryk Seweryniak śpiewając Marry The Night Lady Gagi. Koszmarek do kolekcji, z niezwykle charakterystycznymi, strasznymi ruchami „tanecznymi”. Kora słusznie porównała go do porażonej prądem ryby. Tylko, że ryba nie śpiewa. I Patryk też nie powinien.
I wznosimy się wyżej aby omówić przedostatni występ – zespół Bliss na szczęście odwrócił zły kierunek w jakim zmierzał ten odcinek. Ich utwór That’s Got Nothin’ 2 Do with New York był oryginalny (zwrotki po polsku i refren po angielsku), podobał mi się choć zazwyczaj wolę mniej „lajtowe” teksty. Może to dzięki brzmieniu – zespół był świetnie zgrany, a wokalista Juliusz Kamil, charyzmatyczny. I w zasadzie to wystarczyło. Dostali 4xTAK, od Adama właśnie za wokalistę (nie za sam numer, jak podkreślił), od pozostałych w zasadzie za całokształt. Wygląda więc na to, że Maryla Rodowicz (jak się później okazało była szefowa Juliusza) straciła dobrego współpracownika. Czekam na kolejną odsłonę.
Ostatnia śpiewała Sybilla Sobczyk. Jej If I Ain’t Got You Alicii Keys było ładne, poprawne i całkiem klimatyczne (choć nieco nieczyste intonacyjnie). Trochę przeszkadzał mi szkolno-jazzowy wydźwięk, ale ogólnie dałabym TAK. Podobnie większość członków jury. Jedynie Adam Sztaba uznał występ za niewystarczająco dobry, aby zagłosować pozytywnie (Przyzwoicie, ale nie tak żeby mnie powaliło). Mimo to zobaczymy Sybillę w następnym etapie.
Podsumowując – choć były plusy, to poziom spada – wiadomo, muszą być „śmieszni” uczestnicy, żeby przyciągnąć więcej osób przed telewizory. Cóż jednak poradzę, że mnie ta śmieszność nie śmieszy?! Ja czekam na wspomnianą na początku ucztę. Estetyczną oczywiście.
PS (20.03.2012)
Na życzenie wielbicieli programu pragnę podkreslić, że na drodze do półfinału przewidziana jest jeszcze dodatkowa selekcja:).