Mówią, że początki są zawsze najtrudniejsze. Po godzinie spędzonej na ciągłym kasowaniu każdego następnego pierwszego zdania, jestem skłonna przyznać temu rację. Znak zapytania zawarty na końcu tematu okazał się być nie lada wyzwaniem i sprowokował mnóstwo refleksji. Będąc muzykologiem jestem przecież słuchaczem, ale wcale nie muszę być krytykiem. Bycie krytykiem wcale nie wymaga tytułu muzykologa. Czy potrzebne są jakieś kwalifikacje do bycia słuchaczem? Można słuchać źle albo dobrze? A co z oceną, która jest przecież podstawowym zadaniem krytyka? Odczuwam lekki niepokój na myśl, że jako (po prawdzie dopiero przyszły) muzykolog chyba powinnam już takie rzeczy wiedzieć…
Wewnętrzne rozprawienie się z początkową lawiną pytań doprowadziło do pierwszego wniosku – temat powinien być zakończony kropką. I kropka! Potrójna tożsamość może (choć wcale nie musi) stać się naszym udziałem, a wymienione powyżej profesje niewątpliwie są ze sobą powiązane. Gdyby moim zdaniem było rozrysowanie grafu przedstawiającego te zależności, wyglądałby on tak:
słuchacz → muzykolog → krytyk → słuchacz
przy czym:
muzykolog = słuchacz
słuchacz ≠ muzykolog
krytyk = słuchacz
słuchacz ≠ krytyk
W tym momencie powinno być już wszystko jasne. Powinno, ale czy jest? Chcąc ostatecznie rozprawić się ze znakiem zapytania i czerpiąc inspirację z Janowej Ewangelii (I poznacie prawdę, a prawda da wam wolność) spróbuję to wszystko uporządkować. I zacznę od niezbyt entuzjastycznego stwierdzenia, albowiem…
…my, muzykolodzy, nie miewamy w życiu zbyt lekko.
Odkąd tylko zapadnie klamka, za której drzwiami czekają na nas muzykologiczne studia, robi się pod górkę. Od ciągłego tłumaczenia większości znajomym, że ten zawód naprawdę istnieje, przez zmaganie się z gigabajtami odsłuchów i kilogramami partytur, po poszukiwanie swojego miejsca na rynku pracy. Jakby tego było mało, mniej więcej w połowie drogi do zdobycia tytułu magistra dopada nas kryzys tożsamości. Kim ja będę? Wykładowcą? Będę pisać, słuchać? Chcę zostać krytykiem, czyli co? Będzie mi płacone za ocenianie? Absurd goni absurd, a walka ze stereotypem Muzykologa czyli Muzyka, Któremu Nie Wyszło również dokłada swoje.
Czas spojrzeć prawdzie w oczy. Nie zdefiniuje się naszej profesji jednym magicznym słowem, które odda w całości jej specyfikę. Nisza, w której działamy jest miejscem wyjątkowym, wymagającym otwartego umysłu (jaki powinien cechować dobrego muzykologa), determinacji (będącej podstawą dla krytyka) i wrażliwości (definiującej słuchacza). Czym więc się zajmujemy?
Jako muzykolodzy uczymy się analitycznego podejścia do dzieła muzycznego. Odbieramy je w sposób naukowy, traktujemy jako przedmiot badań, rozkładamy na części pierwsze. Wiedza, którą zdobywamy, wzbogaca muzykę o rzeczy, o których do tej pory nie mieliśmy pojęcia. Ożywia ją, umieszcza w konkretnym czasie, miejscu. Słyszymy obrazy opisywanych dźwiękiem postaci, widzimy myśli przewodnie zawartych w dziele wydarzeń, jesteśmy ich częścią. Poznajemy historię muzyki – od starożytności przez klasycyzm po czasy współczesne, szukamy w niej swojego miejsca, odnajdujemy wspaniałych, zapomnianych przez czas twórców. Jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało – to naprawdę niezwykła podróż. Każdy jej etap wzbogaca nas o nowe umiejętności, z każdą kolejną epoką nasza muzykologiczna tożsamość zaczyna nabierać kształtów.
Jako krytycy uczymy się przekształcać nasze muzyczne wrażenia w fachowe opinie. Nikt nam nie mówi, co jest dobre, co jest złe, jak grać się powinno, a jak w żadnym wypadku grać tego nie wolno. Do wszystkiego musimy dojść sami. Wieczory spędzone na koncertach, noce na próbach ubrania myśli w słowa. Pisanie, słuchanie, słuchanie, pisanie… Analizowanie wielu wykonań tego samego dzieła, dostrzeganie różnic, poznawanie tajników praktyki wykonawczej – za trudno? Nikt nie mówił, że będzie łatwo… W momencie, w którym decydujemy się zostać osobą poddającą krytyce Muzykę – nasze kompetencje muszą być naprawdę solidne. Tytuł muzykologa bez wątpienia takowe zapewnia. Potwierdza się więc zależność ujęta w początkowym wykresie – muzykolog może zostać krytykiem, pytanie tylko – czy krytyk musi być muzykologiem? Mamy przecież krytyków-muzyków/teoretyków muzyki/dyrygentów. Dopóty, dopóki będą tą profesję pełnić osoby, dla których muzyka nie jest tworem wyrwanym z szeroko rozumianego kontekstu kulturowego – nie mam nic przeciwko.
A co ze słuchaczem? Czy to jest ta część naszej złożonej tożsamości, którą jesteśmy w stanie w sobie wykształcić, czy może jest tą, którą mają tylko wybrani?
Według mnie od słuchacza wszystko się zaczęło i na słuchaczu również wszystko się kończy. Każdy z nas nim jest. Każdy kiedyś zaczął od słuchania, zachwycił się czymś tak bardzo, że postanowił dowiedzieć się więcej. Jako muzykolodzy uczymy się słuchać analitycznie, wyłapujemy charakterystyczne dla budowy fragmenty, tematy, zabiegi i techniki kompozytorskie. Uczymy się rozpoznawać epokę, styl i kompozytora. Te cenne kompetencje są podstawą dla pracy krytyka. Jego słuchanie zawiera w sobie jeszcze proces wyrabiania opinii, umiejętność odpowiedniego dobrania słownictwa oraz odwagę, potrzebną do opublikowania co bardziej kontrowersyjnych recenzji. To wszystko bez wątpienia jest piękne i wartościowe. Uważam jednak, iż niezależnie od tego każdy z nas powinien w sobie pielęgnować słuchacza, którym był na początku, i którego czas wzbogacił o dojrzałość. Słuchacza z zachwytem przyjmującego wybrzmiewające dźwięki, takiego, który ma ciarki przy dźwiękach kontrabasów, który wzrusza się po brawurowo wykonanej partii solowego sopranu. Słuchacza pozwalającego sobie zatracić się w metafizyce muzyki bez analizowania, bez konieczności oceny. Mistrz Ludwig zwykł mawiać – „Muzyka jest większym objawieniem, niż cała mądrość i filozofia.” Jest. I niezależnie od tego, jak długo i intensywnie będziemy ją studiować, nic nie zastąpi chwil, w których pozwalamy jej być sobą – pięknem w najczystszej postaci.