Program ruszył na dobre. Nabrał rozpędu i już w drugim odcinku zaatakował zderzeniem talentów. Polskie gwiazdki powinny mieć się na baczności. Konkurencja nadciąga.
Dziś jako pierwszy zaśpiewał Arkadiusz Adamczyk, który próbował wskrzesić nieco zakurzony już przebój Jana Kiepury Brunetki, blondynki. Otrzymał 3 x TAK. Odporna na ekspansywne vibrato tego pana była tylko Ela Zapendowska, która poprosiła uczestnika o jak najszybsze pozbycie się podkładu muzycznego, do którego śpiewał. Uwielbiam ten program za to, że możemy zobaczyć tak wyjątkowe postaci, jak pan – powiedział natomiast Łozo. Bardzo trudno jest mi ocenić występ Adamczyka. Śpiewał czysto, ale bardzo intensywnie, wręcz atakował swym ostrym głosem. Nie jest to ten poziom artystycznej ekspresji i wyobraźni, z którym można by walczyć o półfinał w tym programie.
Nie mogłam za to oderwać oka od kolejnych uczestników – od duetu mieszanego Czarno to widzę. Patryk – akompaniator i Patrycja – wokalistka. Skromni, z ogromnym poczuciem humoru, uśmiechnięci, zadowoleni z życia. Niewidomi od urodzenia. Wykonali utwór When I Need You z repertuaru Leo Sayera. Wydaje mi się, że jurorzy nie docenili dostatecznie tego pięknego wykonania (być może oczywiście recenzje skrócono dla celów realizacji programu). Mówili, co prawda, że to było dla nich przeżycie (Kora), że kochają dystans do świata uczestników (Łozo). A ja bym chciał przez minutę wiedzieć, jak wy widzicie i słyszycie muzykę. Na minutę byłbym szczęśliwy – rozmarzył się Adam Sztaba. Sądzę, że warte dodania jest, iż głos Patrycji chwytał za serce – niewielu naprawdę uczestników MBTM czy innych programów tego typu dysponuje tak czystym, tak słodkim głosem. Chciało się jej słuchać i brać jeszcze, i coraz więcej. W tym ugrzecznionym, zaplanowanym i uporządkowanym wykonaniu (to na minus) Patrycja doskonale jednak zdynamizowała kluczowe fragmenty piosenki. Wysokie dźwięki śpiewane były niepotrzebnie aż tak głowowym rejestrem, lecz całość wywarła na mnie absolutnie pozytywne wrażenie.
Niepotrzebne chyba było fatygowanie na właściwy casting do Warszawy trzech nastolatek z Zabrza. Lubimy młodość, energię i kolorową radość istnienia, nawet w wydaniu Rhythm Mix, ale niekoniecznie w ich wersji muzycznej. Wybór piosenki Wings z repertuaru girlsbandu Little Mix pokazał, że dziewczyny wyraźnie celują w klimaty popowe i taneczne. Dość pretensjonalne jest śpiewanie większych fragmentów piosenek unisono przez zwyciężczynie brytyjskiego programu „X Factor” – nasze rodaczki bardzo się zasugerowały tą techniką. W dogrywce (Ela i Adam wcisnęli NIE) usłyszeliśmy Don’t Let Go (Love) z repertuaru En Vogue. Było fałszywie, w potrójnej intonacji. Ale jesteście cudowne! – podsumowała Kora.
Siedmioosobowy zespół Bubliczki gra i muzykę bałkańską, i cygańską, i żydowską – zawsze jednak patriotycznie, po kaszubsku. Artyści (bo tak o tych uczestnikach trzeba powiedzieć) tworzą klimat od pierwszego dźwięku, zawłaszczają scenę i wchłaniają, pożerają słuchacza. Gdyby tak u nas grali na pogrzebach, to ja mógłbym być grabarzem – ocenił Adam. Kora zauważyła charyzmatycznego frontmana. To prawda, jego magia mogła jednak wypłynąć w pełni tylko dzięki doskonale dobranym i zgranym instrumentom. Bardzo smaczny mix puzonu, trąbki, saksofonu, akordeonu, skrzypiec, kontrabasu i instrumentów perkusyjnych sprawił, że autorski utwór Abo mje zabijo zauroczył pewnie wielu widzów. Słusznie, bo Bubliczki to zespół, który zna się na rzeczy. I dlatego też wygra tę edycję Must Be The Music.
Ellie, licealistka ze Świnoujścia, wraz z trzema muzykami płci zdecydowanie przeciwnej wykonała piosenkę Britney Spears Toxic. Trzeba przyznać, że w każdej edycji programu typu talent show zdarza się może jedna, może kilka naprawdę dobrych aranżacji coverów (jak na przykład doskonała przeróbka Only Girl Rihanny za sprawą Iwony Kmiecik z poprzedniej edycji MBTM). To wykonanie było przynajmniej warte zapamiętania. Spodziewałam się może głębszej barwy głosu na początku piosenki, ale na szczęście rockowe zacięcie Ellie w tej bluesowej odsłonie ukazało się w refrenie. Połową sukcesu było inne zrytmizowanie utworu. Oryginalnie, twórczo. Z wielką klasą, czysto, przejrzyście, inteligentnie. Czekolada – zrecenzowała Kora. Bardzo pięknie zabrzmiało. Z dużą przyjemnością tego słuchałam – dodała Ela.
Warto dodać, że Ellie, choć wygląda niepozornie, nie jest w świecie muzyki początkująca. W 2011 r. nagrała własną płytę, której producentem i współkompozytorem jest Filip Sojka. Ten znany gitarzysta basowy współpracował m.in. z Kayah, Edytą Bartosiewicz, Edytą Górniak czy Urszulą. Na płycie znalazł się, co ciekawe, np. cover Lucciola zespołu Manaam.
Niezwykle ciekawym zjawiskiem okazali się kolejni uczestnicy tego odcinka – grupa Victorians Aristocrats’ Symphony grająca metal symfoniczny. We utworze In The End usłyszeliśmy przede wszystkim bardzo silny głos wokalistki – trochę natarczywy, zawodzący, ale robiący wrażenie. Bardzo udane partie śpiewane klasycznie. Nie do końca według mnie dopracowano tu koncepcję strojów i gestów. Widać próby nawiązania do epoki, aczkolwiek wszystko to jeszcze dość niewprawne. Jurorzy podzielili się. Tylko Kora i Ela wcisnęły TAK. Wyobrażam sobie, że stwarzacie swój świat, lubicie to, tym żyjecie – powiedziała Kora. Za dużo jest cyrku i show, za mało muzy – skwitował Wojtek. Znaleźliście swoją niszę, czujecie się w tym dobrze, tylko pracujcie – dodał Adam.
Poczwórne NIE otrzymał w drugim odcinku programu Łukasz Chmielewski, czyli kolejny już sobowtór Elvisa Presleya. W klimacie się pan znajduje, w dźwiękach – nie bardzo – powiedziała Ela. Łukasz zaśpiewał piosenkę Promised Land. Zaśpiewał, moim zdaniem, w miarę czysto i podobnie do Elvisa, więc jeśli tym mierzyć sukces tego występu, to uczestnik może czuć satysfakcję. Jeśli jednak nie jest to jedyne kryterium, a wierzę, że nie – przydałoby się popracować. Każda zwrotka na przykład zaśpiewana była tak samo – zero dynamiki, zero kulminacji. Na plan pierwszy wysuwa się jednak o wiele bardziej poważny problem dotyczący muzyki (i jest to problem uniwersalny), a mianowicie nieposkromiona chęć niektórych wykonawców do grania identycznego z oryginałem, do kopiowania, do śpiewania „tak, jak…”. W tym przypadku tak, jak Elvis, który żyje wiecznie i wiecznie żywy musi kontrolować, czy aby zbytnio psotny wielbiciel nie zmodyfikował samowolnie jakiejś frazy. Spokojnie, nie zmodyfikował.
I nareszcie coś wokalnego o większej liczbie głosów niż jeden. Chodzi oczywiście o żeński tercet Singin’ Birds, który wraz ze wsparciem instrumentalnym wykonał piosenkę Moves like Jagger (w oryginale Maroon 5 i Christina Aguilera). Jak tylko was zobaczyłam, wiedziałam, ze to będzie coś – powiedziała Kora. Miała rację. Dziewczyny śpiewają wyśmienicie: zarówno wspólnie, jak i w solówkach. To wykonanie jednak miało i pewne mankamenty. Refren był dla mnie trochę zbyt nerwowy, przez co ucierpiała dykcja. Znakomita część środkowa ze wspaniałym zwolnieniem dała pole do popisu dziewczętom. Najbardziej rasowa była solówka Dominiki Dulny. Mało kto wie, że w Singing Birds śpiewają znane już artystki. Największymi osiągnięciami może pochwalić się Dominika Kasprzycka-Gałczyńska, która na swym koncie ma finał IV edycji „Idola”. Ważne jednak, że dziewczyny mają pomysł na swoje śpiewanie – zainspirowane muzyką lat 50. wykonują albo standardy z tamtych czasów, albo przerabiają piosenki współczesne (jak tym razem). Niech żyje kobieca muzyka wielogłosowa! Smak, poczucie humoru, warsztat, wdzięk, wszystko się zgadza – podsumowała Ela Zapendowska.
Kilka lat temu podczas wakacyjnej wizyty na Helu przechadzałam się głównym deptakiem – było gwarnie i upalnie, Dokoła tłumy letników. Tradycyjnie, jak to w nadmorskim kurorcie – wszędzie stoiska z pocztówkami, maskotkami, okularami przeciwsłonecznymi. Na tej skwarnej uliczce uwagę moją przyciągnęło kilkoro młodych ludzi, którzy grali na instrumentach klasycznych, lecz rozrywkowo, inaczej. Biła od nich młodość, a jednocześnie kunszt gry na instrumentach, zdobywany najwyraźniej (jak sobie pomyślałam) w szkole muzycznej. Nazywali się „Duch”. Dziś, podczas zimowej i zgoła niewakacyjnej wizyty we własnym pokoju, siedziałam z wzrokiem wbitym w ekran. Moją uwagę przyciągnęła grupa młodych ludzi – pewnych siebie, a skromnych, grających ciężko i mrocznie, a sympatycznych, ludzi z pomysłem na własną twórczość, a skrytykowanych. Nazywają się Duch. Krytyka popłynęła w zasadzie tylko ze strony Kory. Co was inspiruje? – pytała zniesmaczona występem artystka. Bardzo pretensjonalne, niestrawne. To jest dla mnie antysztuka. Nie znoszę czegoś takiego! Znieśli, a nawet byli zainteresowani pozostali jurorzy. Myślę, że słusznie. Oczywiście, Korę może irytować „krakowski” pociąg do teatru, do egzaltacji czy do rozwiązań przerysowanych. Uważam jednak, że niepotrzebne były tu takie emocje (na szczęście zespół przyjął je z dużą klasą). To, co Duch pokazał na scenie, było niesamowicie pociągające. Autorski utwór Amelia G. to dla mnie bezapelacyjnie ballada – z jej gatunkowej istoty wynika więc synkretyczność, którą muzycy udanie przenieśli na rozwiązania muzyczno-formalne, tak przez wokalistkę Maanam skrytykowane. Duch gra muzykę niełatwą – czy zmanierowaną, to się okaże. Godne pochwały jest wykorzystanie brzmienia symfonicznego i połączenie go z mocnymi, świetnymi wokalami dziewczyn. Ich duet to, według mnie, majstersztyk.
Z bardzo ciekawą propozycją zaprezentowała się grupa Naaman, która gra chrześcijańskie reggae. W MBTM usłyszeliśmy Shy Guy z repertuaru Diany King. Trudno było skupić uwagę na kimkolwiek innym poza uroczą wokalistką o świetnym głosie. Rezultat – 3 x TAK. Jesteś zapamiętywalna. Mnie się tego bardzo dobrze słuchało – powiedziała dziewczynie Ela Zapendowska. Magii w reggae proponowanym przez Naaman nie dostrzegła Kora, która jedyna przyznała negatywną notę. Jakie szanse na powodzenie w programie ma zespół religijnie ukierunkowany? Na pewno nakreślona ideologia ogranicza pole ewentualnych fanów, zawęża je do entuzjastów danego nurtu, w tym przypadku chrześcijańskiego. Naaman pokazuje jednak, że i takie gatunki muzyki są potrzebne i mają swoich słuchaczy. Życzę z całego serca, żeby także dotychczasowi ignoranci lub nawet przeciwnicy dostrzegli potencjał (jeśli nie ideologiczny, to chociażby muzyczny) tkwiący w tej pozytywnej grupie.
Maksymalną notę zgarnął kolejny już boysband o zgrabnej nazwie: Sayes. Chłopcy zagrali własny utwór – Salem. Na najwyższe uznanie zasługuje tekst – przede wszystkim polski, a do tego mądry. Jak na przebój przystało – także chwytliwy. „Salem, salem, mamony i gusła, salem, salem, jęcząca pustka” – to mój tekstowy faworyt. Nie od dziś wiadomo, że jury lubi takie młodzieżowe rockowe granie. Jesteście super. Podnieśliście mnie z jakiejś wielkiej depresji. Niech żyje młodość, młodość, młodość, młodość. Ale taka! – ekscytowała się Kora.
W fotele wbił wszystkich słuchaczy (zarówno tych z prawem oficjalnego oceniania, jak i pozostałych) dwunastoletni Hubert Bąk. Chłopiec zaśpiewał niezwykle wymagającą piosenkę Euphoria Loreen. Wykonał ją wspaniale. Przepiękne głębokie dźwięki kulminacyjne, rewelacyjne refreny – to wszystko wróży mu wielką karierę. Oczywiście były nieczystości, trochę maniery w głosie. Wszystko jednak do skorygowania. Śpiewam, odkąd miałem sześć lat – zdradził receptę na sukces Hubert. Loreen ma głos jak dzwon, ale ty możesz stanąć obok niej – zawyrokował Łozo.
Biały miś może i bywa uznawany za piosenkę kiczowatą albo dancingową, ale – jak się okazuje – nie wyklucza to zrobienia z niej całkiem ciekawego utworu i w dodatku wystąpienia z nim w programie wyłaniającym talenty. Zadania tego, całkiem skutecznie, podjęli się muzycy z zespołu Palce Lizać. Jak w skrócie opisać tę grupę? Czterech panów, którzy wiedzą, o co im chodzi. Formalnie interesujący wydaje mi się wyraźny agogiczny podział piosenki na dwie części. Mnie samo opracowanie może nie powaliło, ale wasze możliwości i świadomość kazały mi wcisnąć TAK, bo chciałbym, żeby branża muzyczna obfitowała w zawodowców – podsumował Adam. Z niecierpliwością zatem czekam na półfinałowy (oby!) występ Palce Lizać.
Z bardzo wdzięczną muzyczno-literacką materią zmierzyli się panowie z zespołu Materia, którzy na warsztat wzięli tradycyjną kołysankę Na Wojtusia z popielnika. Świetny pomysł! – chwaliła Kora. To był niebanalny aranż, świetnie pokombinowany rytmicznie. Nam więcej nie trzeba – zauważył Adam. Mnie osobiście bardzo podobało się rozwijanie tej piosenki w czasie, narastanie akcji i emocji. Przyczepiłabym się natomiast do śpiewanej części, zwłaszcza początkowej. Wyraźnie odsłoniła braki wokalisty. Ela Zapendowska zwróciła z kolei uwagę na problemy głosowe frontmana: wokal masz niestety trochę chory. I to nie jest chrypa.
Być może drugi odcinek MBTM był tym najważniejszym. Umożliwił konfrontację tak różnych gatunków muzycznych, że mam przeczucie, iż dzisiejsze wykonania były w pewnych kwestiach decydujące.