Adrian Hates – założyciel i frontman niemieckiej grupy Diary of Dreams, kompozytor, producent i autor tekstów, jedna z najważniejszych i zarazem najbardziej fascynujących postaci światowej sceny darkwave. W rozmowie o twórczych inspiracjach dzieli się z czytelnikami Meakultury swoimi spostrzeżeniami, które stanowią fundament artystycznego dorobku zespołu.
Renata Jankowska: MEAKULTURA jest czasopismem dla czytelników o bardzo różnych zainteresowaniach muzycznych. Dla wielu z nich będzie to pierwszy kontakt z Waszym zespołem. Jak sam zdefiniowałbyś obszary muzyczne, w których tworzysz?
Adrian Hates: Nie jest to takie proste, ponieważ pierwotnie była to muzyka poważna. Wielu z nas jest klasycznie wykształconymi muzykami i dlatego myślę, że ten klasyczny komponent w każdym przypadku stanowi silny front. Do tego dochodzą mroczne, melancholijne dźwięki, które opadają przez cały utwór do finału. Naturalnie można by powiedzieć, że nasza muzyka jest klasycznym, darkwave’owym ukąszeniem. Przy czym myślę, że taka klasyfikacja nie jest niezbędna. Wierzę, że jeśli się słyszy, opisywanie czy definiowanie muzyki jest bardziej pomocne niż hasła. Używamy dużo bębnów, dużo smyczków, naturalnie dużo gitar – głębokich, ostrych. Do tego dochodzą mroczne teksty i niski głos.
RJ: Co sprawiło, że zdecydowałeś się na tak niszową twórczość, a nie poszedłeś w stronę mainstreamu?
AH: Uważam, że jeśli tworzy się muzykę i tę muzykę tworzy się z serca – a my na pewno tworzymy prosto z serca – to nie jest to decyzja, którą się podejmuje, tak po prostu jest. To tak, jakby zapytać kogoś: jak zdecydowałeś się na swój podpis? To się po prostu ma. To nie jest coś, co można zaprogramować czy zaplanować, czy nawet zdecydować się na szczególny smak muzyki. Takie rzeczy zwyczajnie się rozwijają i nosi się je w sobie. Ja odnosiłem się od zawsze – od kiedy byłem małym dzieckiem – do Beethovena czy Mozarta, czy klasyki, której słuchali moi rodzice. I już od małego dziecka miałem takie utwory, które nastrajały mnie melancholijnie – to także pamiętam. To zostało dopełnione muzyką połowy lat osiemdziesiątych – tą całą elektroniczną muzyką. I tak ostatecznie udało mi się połączyć ducha klasyki z miękkością i mrokiem muzyki elektronicznej. Mogę powiedzieć, że po prostu to zrobiłem. To było dla mnie oczywiste. Nie jest to moja decyzja, ta muzyka zwyczajnie powstaje.
RJ: Jak postrzegasz odbiór tak niszowej twórczości na świecie? Jak byś opisał swoich fanów?
AH: Moi fani? Biorą udział, są krytyczni. Mają zawsze jasne zdanie – przede wszystkim o naszej muzyce. Są uczuciowi i empatyczni. Sądzę, że wielu z nich ma krytyczny obraz świata, że mają prawdziwe wzorce, których dostają dużo w życiu. Od dwudziestu pięciu lat mam kontakt z fanami, z którymi prowadziłem wiele rozmów i pisałem z nimi przez maila czy facebooka. Od kiedy zacząłem tworzyć, dostaję wiele prezentów, co jest bardzo miłe. Wielu ludzi często mi dziękuje i piękne jest to, że tak wiele wyrażają na zewnątrz. I sądzę, że jest to właśnie zaleta pracy w takiej niszy, w stosunku do brutalnego mainstreamu, gdzie można co najwyżej dostać pluszową maskotkę, albo coś w tym stylu, co bardzo degraduje osiągnięcia. Ważne, że moi fani są przy mnie tak długo i tak wiernie. Wierność, lojalność – takie cechy muszę doceniać.
RJ: Czy wśród Waszych albumów jest taki, który z jakiegoś względu jest dla Ciebie wyjątkowy albo ulubiony?
AH: To jest bardzo trudne pytanie. Prawdopodobnie tak długo, jak pracujemy nad każdym albumem, ten album jest dla nas szczególnie silną osobistą notką i opisuje po prostu jakiś rozdział mojego życia – to są slajdy z mojego serca, to są niuanse, które możemy wybierać i które przybliżają nas do tego, co leży w sercu. Dla mnie wyjątkowy był album Nigredo, który, no tak, ma już dwanaście lat… – hmm, tak jest w istocie. Przede wszystkim najpierw wspólnie stworzyliśmy całą elektronikę. A następnie sami spięliśmy bardzo wiele detali – zrobiliśmy sesję fotograficzną na Islandii, odwiedzaliśmy stare antykwariaty, czytaliśmy książki, studiowaliśmy stare religie, czytaliśmy o świecie prehistorycznym. To jest trochę jak przygotowywanie filmu, reżyserowanie. Tak, wyreżyserowaliśmy ten album. To było fascynujące, unikatowe dla nas, dlatego Nigredo jest tak bardzo bliski mojemu sercu. I muszę powiedzieć, że aktualny album – ja wiem, że każdy muzyk skupia się na aktualnym albumie – jest logiczny. To, co go takim czyni, jest dość świeże, dość wzruszające, całkiem nowe. Wierzę, że Elegies in Darkness będzie albumem, który także po wielu latach będzie wspominany jako jeden z ważniejszych.
RJ: Właśnie o aktualny album chciałam zapytać – każdy twórca przechodzi w swoim artystycznym życiu różne etapy – np.: fascynacje, poszukiwanie, dojrzewanie itp. Jak byś określił etap, w którym znajdujesz się z płytą „Elegies in Darkness”?
AH: Myślę, że jest to etap ponownego odnalezienia. Kiedy się próbuje siebie chronić, analizować i interpretować według tego, co się robi, jakie się ma zalety i jak przepracowuje słabości. Czyli to, na czym mogę się najlepiej skoncentrować, a więc ponowne odkrycie, muzyczne nowe urzeczywistnienie, muzyczne nowe odnalezienie, a więc to, co jest szczególne w Elegies in Darkness. Kiedy wiesz, że potrzebna jest przerwa, kiedy zaczynasz się wycofywać, a następnie – jakbyś zmartwychwstał. I dlatego uważam, że Elegies in Darkness – można tak powiedzieć – klasyfikuje nas na nowo. I sądzę, że to właśnie był najważniejszy proces samoodnalezienia, który spiął ze sobą to wszystko, co do tej pory było dziełem w moim życiu muzycznym, szczególnie moim. Celem mojego życia była zawsze własna muzyka, własne etapy upubliczniania: po wydanym albumie, przed wydanym albumem, po trasie koncertowej, przed trasą koncertową. Tak dla mnie biegnie całe życie. I sądzę, że może być to powód bólu głowy i spore obciążenie, ponieważ wiem, że teraz trzeba pisać piękne teksty, znajdować piękne melodie, wspaniałe kompozycje – to zmusza do dalszego rozwoju i zaskakiwania fanów bez szokowania ich czy oszukiwania. Uważam, że autentyczność i wierność samemu sobie to najważniejsze cechy artystyczne, które powinno się posiadać. Sądzę, że ponowne poznanie i ponowne odkrycie własnej tożsamości jest tym, co buduje ten album.
RJ: Twoje teksty są niezwykle emocjonalne. Czy inspirację czerpiesz bardziej z osobistych przeżyć, czy może jesteś empatycznym obserwatorem, który przeżywa w sobie świat dookoła i ten świat tak silnie na Ciebie wpływa?
AH: Robi to. Jest wiele rzeczy, które na mnie bardzo ekstremalnie oddziałują, którym mogę się przyglądać, które dla mnie są dość dużą potwornością. To wszystko, czemu przyglądałem się przed snem, co leciało w telewizorze aż musiałem go wyrzucić. A obserwowanie świata, jak myślę, nie jest celem samym w sobie. Jakkolwiek poczucie smutku oraz – jak sądzę – wszechobecny jad, którym zieje tak wielu ludzi to też jest temat, który poruszam obowiązkowo w mojej pracy – temat ludzkiego zachowania. Gdyby na świecie było tylko pięciu ludzi, to tych pięciu ludzi znalazłoby cokolwiek, o co można by toczyć wojnę – być chciwym albo być zazdrosnym, albo spierać się o cokolwiek innego –byłby to największy referat o słabych stronach człowieczeństwa. I fanatyzm. I fanatyzm, który nigdy nie jest zdrowy i zawsze szkodzi. To wszystko, co także ma bardzo silny wpływ na moje albumy, to są także oczywiście biograficzne, osobiste doświadczenia. Co artysta może lepiej opisać niż swoje własne bóle, swój smutek i swoje pokładane nadzieje? I do tego dochodzą w procesie twórczym przeżyte w ciągu wielu lat historie, marzenia i wyśnione nocami sny. To zawsze są rzeczy, które wpływają na teksty – czyli przemiany wynikające z obserwacji, fikcji i autobiografii.
źródło: www.diaryofdreams.de
RJ: Wolisz śpiewać po angielsku czy po niemiecku?
AH: To zależy. Myślę, że piękna muzyka jest jak barwy. Muzyka jest pięknymi, małymi kolorami a ja uważam, że języki również mają swoje kolory – polski widzę podobnie jak niemiecki, w angielskim koncentruję się na jego melodii, jego natężeniu, jego barwach i myślę, że żeby móc rozkoszować się muzyką, trzeba jednocześnie rozkoszować się językiem, bo te elementy do siebie pasują. Osobiście czuję, że niemiecki jest piękny do pisania wierszy czy różnych form wierszowanych, a angielski znowu ma wymiar nieco patetyczny, fascynujący. Jednak na aktualnym albumie są utwory takie jak Daemon czy Malum – z klasycznej łaciny, do których niemiecki po prostu pasuje. Lubię bardzo swój język ojczysty – chętnie w nim mówię, chętnie śpiewam. A gdybyśmy dobrze znali więcej języków – gwarantuję, że także w nich tworzylibyśmy muzykę. Ale jesteśmy samoukami – gdybyśmy mieli gorzej niż poprawnie śpiewać w innych językach, mówić czy pisać – wolimy to lepiej zostawić. Chętnie nagralibyśmy coś po grecku, hiszpańsku, włosku czy francusku – jak fragment jednego z utworów na Freak Perfume – La rebellion du silence, hmm…
RJ: Sporo koncertujecie na całym świecie, i w związku z tym, również sporo po nim jeździcie. Czy w ogóle lubisz podróżować? Czy z tych podróży czerpiesz jakieś inspiracje?
AH: Podróżuję w każdym wypadku bardzo chętnie i myślę, że gdybym tego nie lubił, to moje życie byłoby męką. To trzeba lubić. Trzeba przyjąć ten cały pakiet. Przez ostatnie kilka nocy za każdym razem leżałem w łóżku trzy godziny – inaczej nie wsiadłbym do auta, nie stanął na scenie, nie załadował bagaży – a trzy godziny snu? Tak się robi dobrowolnie tylko wtedy, kiedy naprawdę się czuje te rzeczy. A inspiracje są zawsze. Zdecydowanie. Nie ma koncertu, po którym bym nie czuł, że przywożę do domu coś, co mnie zmienia – coś, co mnie zmienia zarówno w sposobie myślenia, jak i zachowania. Łącznie graliśmy w trzydziestu siedmiu krajach, do kilku pojechałem prywatnie, a więc w sumie byłem w ponad czterdziestu krajach i uważam to za coś świetnego i wspaniałego. Właściwie pozwolę to sobie nazwać przywilejem – móc podróżować, grając własną muzykę – to jest także uznanie, pozytywna ocena. Należy to zauważać i tylko się z tego cieszyć.
RJ: Czy masz jakieś swoje ulubione miejsce na świecie, do którego chętnie wracasz i w którym czujesz się dobrze? Co to za miejsce?
AH: Na szczęście jest to mój dom. Jest to miejsce, gdzie mam dużo, dużo spokoju, gdzie mam to wszystko, co najbardziej kocham całym sercem, co w moim życiu jest najważniejsze. Mam też kilka swoich oaz na świecie, w których też mam trochę spokoju, kiedy do nich jadę – na pewno jest to Ameryka i miasto Nowy Jork. Byłem tam ostatnio prywatnie w ubiegłym roku i było pięknie, całkiem swojsko. Nie tylko Nowy Jork, ale ta cała natura dookoła – coś wspaniałego. I Islandia. Islandia była dla nas niewiarygodnie ekstremalnym przeżyciem. Mógłbym tam mieć swój dom. Ale sądzę, że każdy kraj, który widzimy podróżując, wzbogaca nas i dodaje coś nowego do naszego życia. Wszędzie, wszędzie znajdują się niewiarygodnie piękne rzeczy, wspaniałe otoczenie, świetne potrawy i można zawsze cieszyć się z kontaktu z innymi ludźmi, których się widzi – to jest wspaniałe i wzbogacające.
RJ: Co jeszcze chciałbyś zrobić w swoim życiu, czego nie zrobiłeś do tej pory?
AH: Moim marzeniem z dzieciństwa, które nadal jest obecne w moim życiu, jest schronisko dla zwierząt – własnymi siłami i środkami zbudowane dla zwierząt. Sądzę, że to by mnie duchowo wzbogaciło, bo mam takie poczucie, że mógłbym pozostawić po sobie światu coś pozytywnego. Zaspokojenie potrzeb ludzi na tym świecie, jak sądzę, nie jest optymalne, ale człowiek mówi. Przynajmniej ma taką możliwość. Ma sumienie, może się zmieniać, może się bronić albo zrobić wiele innych rzeczy. A zwierzęta z założenia są zdane na nas i chętnie bym w tej kwestii więcej zdziałał. I mam nadzieję, że nie jest to tylko marzenie. Mam nadzieję, że temu podołam.
RJ: I tego właśnie Ci życzę! Dziękuję za rozmowę!