OD REDAKCJI: Publikujemy na naszych łamach tekst podejmujący temat kontrowersyjnej reformy edukacyjnej, która obejmie polskie szkoły muzyczne już od września 2014 roku. Otwieramy w ten sposób dyskusję na temat reformy – jej głównych idei, celów oraz konkretnych założeń.
———————-
Od września 2014 roku do polskich szkół artystycznych wprowadzone zostaną przygotowywane od kilku lat zmiany. W powszechnym odbiorze postrzega się je jako reformę szkolnictwa artystycznego. O ile w przypadku szkół plastycznych i baletowych innowacje te uznawane są za potrzebne i uzasadnione (dotyczą głównie dodania nowych specjalności lub też zmniejszenia wymiaru godzin przedmiotów obowiązkowych), o tyle w środowisku muzycznym wywołały one, mówiąc najogólniej, spore poruszenie. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy społeczeństwem niezbyt chętnie witającym nowe pomysły w otaczającej nas rzeczywistości, intensywność krytyki wzbudziła zaniepokojenie autorów projektu, a więc osób związanych z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz ściśle z nim współdziałających Centrum Edukacji Artystycznej (CEA) i Centrum Edukacji Nauczycieli Szkół Artystycznych (CENSA). Jako przedstawiciel CEA (od ponad roku jestem jednym z wizytatorów regionalnych) wiem, że mój głos w tej sprawie, choć będę starał się zachować obiektywizm sądów, nie będzie zapewne traktowany jako w pełni niezależny. Zapraszam jednak do lektury tekstu, a potem, jeśli będzie taka ochota, merytorycznej krytyki i dyskusji.
Po co nam więc ta reforma? Po co zmieniać coś, co dobrze funkcjonuje? Oficjalnym powodem mogłaby być konieczność dostosowania systemu edukacji artystycznej do nowej rzeczywistości ustawowej, w jakiej znajdzie się ona z końcem 2014 roku. Chodzi tu wprowadzenie Krajowych Ram Kwalifikacji, które zobowiązują do opisania efektów kształcenia w zakresie wiedzy, umiejętności i kompetencji. Dla większości, a i dla mnie również, ten argument wyda się zapewne niewystarczający. O wiele bardziej przekonująco brzmią więc stwierdzenia natury praktycznej, np. o zmieniającej się strukturze i zapotrzebowaniu rynku pracy, nowych warunkach demograficznych, dynamicznym rozwoju technologii itp. Kluczowe znaczenie ma tu również analiza szeroko rozumianego systemu edukacji w Polsce. I tu należy przejść do odpowiedzi na drugie pytanie, poprzedzonej jednakowoż kolejnym: Czy rzeczywiście w naszych szkołach muzycznych jest tak dobrze?
Wielu nauczycieli odpowie twierdząco: „No przecież mamy Blechacza, Kurzak i… wielu innych. Zatem jest dobrze!” Ilu jednak, tak naprawdę, wyedukowanych u nas ostatnimi laty artystów odgrywa wiodącą rolę we współczesnym muzycznym świecie – występuje w renomowanych teatrach i filharmoniach, nagrywa dla prestiżowych wytwórni płytowych? Nie chodzi mi tu bynajmniej o konieczność potwierdzenia ich klasy przez zagranicę, tak jakby można ich docenić dopiero wtedy, gdy świat się na nich pozna. W żadnym wypadku! O statusie gwiazdy decydują dziś wszak nie tylko względy czysto artystyczne, lecz również, a może i przede wszystkim promocja, marketing – a więc pieniądz. Można by zatem powiedzieć, że kształcimy dobrze, ale źle promujemy. Coś w tym jest, jednak bliższe prawdy wydaje mi się stwierdzenie, że uczymy dobrze grać i śpiewać, ale nie przygotowujemy naszej młodzieży do samodzielności i umiejętnego poprowadzenia swojej kariery. A więc, de facto, choćby i w tym obszarze nasz system nie jest jednak najlepszy.
Zostawmy jednak gwiazdy świecące w MET czy Filharmonii Berlińskiej i popatrzmy na nasze podwórko. A tu wygląda to często tak, że dwudziestoletni Rosjanin, Amerykanin czy Chińczyk, biją na głowę polskich rówieśników, nie tylko swoim kunsztem, a więc nabytymi umiejętnościami, ale i czystym talentem. Są od nas zdolniejsi, bardziej muzykalni? Raczej nie. Mają więc chyba lepszy system – najpierw wyszukiwania talentów, a potem ich właściwego kształcenia.
Pewien mądry i doświadczony nauczyciel powiedział mi w rozmowie, w której roztrząsaliśmy między innymi temat obniżającego się sukcesywnie poziomu szkół muzycznych (to kolejny argument, że nie jest jednak tak dobrze), że najprawdopodobniej nie uczymy dziś najzdolniejszych dzieci, bo wiele spośród prawdziwych talentów w ogóle nie trafia do szkół muzycznych. Trudno mi poprzeć takie stwierdzenie konkretnymi wynikami badań, ale jednak warto się nad nim zastanowić. Znam bowiem przypadki rodziców, którzy dostrzegając oznaki talentu u swego dziecka, nie próbują nawet posłać go do szkoły muzycznej, mówiąc, że nie widzą go w roli wirtuoza. Jedni argumentują swoją decyzje tym, że bycie muzykiem dziś się nie opłaca, inni, że to zbyt stresujące, a jeszcze inni , że szkoda zabierać radość dzieciństwa swojej pociesze. Kluczowe jest tu jednak przeświadczenie, że do szkoły muzycznej posyła się dziecko po to, by zostało wirtuozem. Prawdopodobnie gdyby owi rodzice nie mieli takiego przekonania, spróbowaliby, a potem przekonali się, że to właśnie może być najlepsza droga życiowa dla ich dziecka, jeśli zaś nie, maluch by się umuzykalnił, a to jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Tu jednak pojawia się argument, przytaczany często przez nauczycieli niechętnych proponowanym zmianom: szkoła artystyczna jest nie po to, by umuzykalniać, ale właśnie by kształcić wirtuozów. To prawda, tak powinno być w zdrowym systemie edukacji. Jest to bowiem szkoła na tyle droga, że należałoby do niej przyjmować wyłącznie osoby zdeterminowane w postanowieniu bycia w przyszłości muzykiem. Tyle tylko, że nasz system zdrowy nie jest, a ignorowanie muzyki w powszechnej edukacji jest tylko jednym z wielu dowodów na to. Umuzykalniać powinny w istocie szkoły podstawowe, gimnazja i licea, to tam powinniśmy kształcić amatorów muzycznych i melomanów, ludzi uwrażliwionych na sztukę dźwięków i poszukujących kontaktów z nią w dorosłym życiu (na marginesie – szkół stricte muzycznych, rekrutujących przyszłych zawodowców, powinno być wówczas znacznie mniej, a to już, obawiam się, nie wszystkim krytykom by się spodobało). Jeśli jednak tak nie jest i raczej nie będzie, bo zawsze można powiedzieć – „Muzyka w każdej szkole? To piękna idea, podpisujemy się oburącz! Tylko skąd wziąć na to pieniądze?” – środowisko muzyczne musi podjąć się realizacji tego zadania samodzielnie. I jest to kolejny, ważny powód wprowadzania zmian w systemie. Trzeba jednak przyznać, że jest to kompromis o znamionach kapitulacji – godzimy się na pozostawienie większości społeczeństwa bez możliwości dostępu choćby do elementarnego kształcenia muzycznego, marnotrawiąc jednocześnie, jakże często i lekką ręką, fundusze publiczne na wątpliwe, quasi-artystyczne projekty, by nie powiedzieć na bzdury. Tu mała dygresja – pytanie: ile chórów (to bezsprzecznie najłatwiejsze forma umuzykalnienia) można by utworzyć za pięć milionów złotych, choćby tych, przypomnę, wydanych przez nasze państwo na koncert szansonistki o pseudonimie Madonna? Odpowiedź: dwadzieścia pięć, z zapewnieniem im funkcjonowania przez pięć lat. Czyli kilka tysięcy dzieci w polskich szkołach mogłoby przeżyć swoją przygodę z muzyką, a może i rozpoznać dalszą drogę życiową! Nie przytaczam tego wyliczenia aby pastwić się nad pewną niefrasobliwą panią minister, ale po to, by pokazać, jak bardzo jesteśmy wciąż niegospodarni, krótkowzroczni i banalni – podobnych faktów można by wskazać niestety wiele.
Ponieważ więc nasze państwo abdykowało z muzyką ze szkół ogólnokształcących i w zasadzie nie prowadzi systemowego umuzykalnienia dzieci i młodzieży, trzeba było wymyśleć inny sposób na krzewienie w społeczeństwie zainteresowania sztuką dźwięków. Stąd pomysł, aby szkoły muzyczne nie były wyłącznie nastawione na kształcenie przyszłych wirtuozów, lecz również amatorów i melomanów. I tu ktoś zaraz powie, że można to robić i w obowiązującym systemie – wszak nie wszyscy absolwenci szkół pierwszego czy drugiego stopnia podejmują dalsze kształcenie i zostają muzykami. To prawda, spytajmy jednak: z jakimi odczuciami opuszczają mury szkoły muzycznej? Czy wysokie, dla bardzo wielu zbyt wysokie wymagania podstawy programowej, nie powodują, że po skończeniu nauki, zamiast ciepło wspominać minione lata i szukać muzyki w salach koncertowych, odwracają się do niej plecami z wymownym: „nigdy więcej!”. Wielu uczniów rezygnuje już w trakcie nauki – ich liczba, zwłaszcza w szkołach popołudniowych, jest duża, często przekracza 50% rocznika. Powody ich odejścia są różne, niekiedy związane wyłącznie z kłopotami organizacyjnymi (konieczność godzenia nauki w dwóch szkołach), komunikacyjnymi (zwłaszcza w regionach wiejskich – dojazdy, nie tylko zimą, to droga przez mękę) czy finansowymi (koszty instrumentu – choćby i tylko wypożyczenia, wspomnianych dojazdów i innych dodatkowych opłat, na które nie stać wielu polskich rodzin). Ale często to właśnie rzeczywistość programowa szkoły muzycznej rozmija się z oczekiwaniami uczniów i ich rodziców. Chcieliby przeżyć fajną przygodę z muzyką, a muszą stawać do wyścigów. Wiadomo – jeśli biegniesz ciągle z tyłu i nie możesz dogonić uciekających, zwykle rodzi to frustrację i zniechęcenie. W pewnym momencie zatrzymasz się, machniesz ręka i powiesz: „niech sobie dalej lecą sami, ja zostaję”. Stres jest niezbędny w kształtowaniu naszej osobowości, ale życie w nadmiernym stresie nikomu na dłuższą metę nie służy. Łzy w szkołach muzycznych płyną więc strumieniami i to nie tylko dla tego, że uczą się tam dzieci bardzo wrażliwe.
Większość z głosów krytycznych przebijających się do szerszej świadomości, a które można streścić w poglądzie, że proponowane zmiany doprowadzą do obniżenia poziomu kształcenia, wypowiadana jest przez nauczycieli pracujących w dużych, często akademickich ośrodkach. Uczą oni w szkołach, które raczej nie narzekają na brak zdolnych uczniów. Dla nich te zmiany są nieuzasadnione, bowiem ich podopieczni radzą sobie bardzo dobrze w istniejącym systemie – zdobywają nagrody na konkursach i przesłuchaniach, dużo występują. Trzeba jednak dodać, że nawet w tych kilku wiodących szkołach w kraju, owe sukcesy nie dotyczą wszystkich uczniów, a cóż dopiero mówić o placówkach mniej renomowanych lub też o szkołach z mniejszych ośrodków. Dla ich uczniów wymagania obecnego systemu, choćby konieczność udziału w orgaznizowanych co dwa lata Przesłuchaniach CEA, to nie zachęta lecz często rzecz zniechęcająca do nauki muzyki. Powinniśmy więc uwzględnić, że są w naszym kraju szkoły, dla których wyznacznikiem sukcesu i racją bytu będą laureaci prestiżowych imprez, ale trzeba mieć również świadomość, że znacznie więcej jest takich, dla których sukcesem jest możliwość w ogóle zaoferowania dzieciom i młodzieży kontaktu z muzyką, a więc po prostu umuzykalniania ich. Dla tych szkół obecny system nie jest bynajmniej dobry.
Szkoła muzyczna w nowym ujęciu powinna więc być zarówno miejscem kształcenia wirtuozów jak i umuzykalniania społeczeństwa. Owych wirtuozów będzie niewielu, trzeba jednak zapewnić dla ich edukacji odpowiednie warunki, nie wolno dopuścić do zmarnowania ich talentów! W tej samej szkole powinniśmy jednak znaleźć miejsce dla uczniów, których aspiracje są znacznie mniejsze, ale odczuwają oni również potrzebę pogłębionego kontaktu z muzyką.
Olbrzymie znaczenie przy podejmowaniu decyzji o reformowaniu szkół muzycznych miał też fakt coraz większego obciążenia uczniów przedmiotami ogólnokształcącymi. Niezależnie od tego, czy mamy na myśli ucznia szkoły typu Ogólnokształcąca Szkoła Muzyczna, w której przedmioty artystyczne i ogólne są łączone w jednej siatce godzin, czy też Państwowej Szkoły Muzycznej, a więc tzw. „popołudniowej”, do której dociera on po lekcjach w szkole podstawowej, gimnazjum czy liceum. W obu przypadkach zsumowanie godzin z obu pionów kształcenia daje niepokojący rezultat, np. w klasie piątej szkoły podstawowej uczeń spędza na lekcjach średnio 37 godzin tygodniowo , w drugiej gimnazjalnej 38, a w drugiej licealnej 42. Jeśli dodamy do tego choćby tylko czas konieczny do ćwiczenia na instrumencie (2 godziny dziennie to absolutne minimum, zwykle potrzeba jednak o wiele więcej), wychodzi nam dniówka 10-godzinna! A jeszcze trzeba odrobić lekcje, dojechać do szkoły i ze szkoły, że nie wspomnę o zajęciach dodatkowych (nauka języków, koła zainteresowań, basen itp.), a już w ogóle pominę sferę relaksu i rozrywki. Zaznaczam, że posłużyłem się tu tylko danymi z OSM-ów, utworzonych po to, żeby było w tym zakresie łatwiej i w których dyrektorzy za wszelką cenę dążą do zmniejszania obciążeń uczniów, oczywiście w pierwszym rzędzie kosztem przedmiotów ogólnych.
Niechęć do zmian w szkołach muzycznych potęgują również nie do końca uzasadnione, niespójne i zwykle niezrozumiałe posunięcia Ministerstwa Edukacji Narodowej. Niekiedy można odnieść wrażenie, że system edukacji, wymagający szczególnej stabilności i konsekwencji w prowadzeniu, poddany zostaje u nas niefrasobliwym działaniom kolejnych ministrów, z których każdy stara się pozostawić w nim po sobie jakiś ślad. Zmęczeni i zniechęceni tym nauczyciele reagują nerwowo na projekty kolejnych zmian, tym razem właśnie w szkołach muzycznych. Negatywne nastawienie na starcie skutkuje niechęcią do wgłębienia się w ową reformę, podjęcia próby zrozumienia jej, co prowadzi z kolei do formułowania najprostszych, powierzchownych sądów: „Jeśli nie wiadomo o co chodzi – to chodzi o pieniądze. Czyli – redukcja godzin, za nią redukcja etatów, a dalej zwolnienia”. Trzeba uczciwie przyznać, że takie niebezpieczeństwo istnieje, nie jest ono jednak nieuniknione i dotyczyć może bardzo niewielkiej grupy nauczycieli.
Podsumowując postaram się streścić teraz najważniejsze założenia idei wprowadzanych zmian w szkolnictwie muzycznym. Chcemy kształcić wirtuozów i jednocześnie umuzykalnić jak największą grupę dzieci i młodzieży. Możemy uzyskać to poprzez obniżenie progu wymagań podstawy programowej, poszerzenie oferty edukacyjnej, zmniejszenie liczby godzin obowiązkowych i, co najważniejsze, zaoferowanie dyrektorom i radom pedagogicznym znacznie więcej autonomii w zakresie kreowania indywidualnej wizji szkoły. Jak to uczynić? Wiadomo – „diabeł tkwi w szczegółach” – ale o nich chciałbym napisać już w odrębnym tekście.