fot. Steve Proctor, commons.wikimedia.org

publikacje

Pół wieku w E-dur

Pięćdziesiąt lat to dużo czasu. Jeżeli jest to czas spędzony aktywnie na scenie, to jest to fakt, który powinien wzbudzać szacunek i podziw.

Przez ten cały okres mieliśmy i funk, i klasyczne disco, i punk, i heavy metal, i new romantic, i… Tak, jeszcze trochę tego zostało. Wielu z przedstawicieli kolejnych mód muzycznych gdzieś zaginęło w pomrokach dziejów, część jest aktywna zawodowo. Ale mało jest zespołów, które mogą szczycić się tym, że cały czas grają w niezmienionym składzie, mają stale tego samego impresario i nie zagubiły swojej muzycznej drogi…

Proszę Państwa, w rolach głównych: William Frederick Gibbons (jako Billy F. Gibbons), Joseph Michael Hill (jako Dusty Hill) i Frank Lee Beard (jako on sam) w filmie pt. ZZ TOP. Reżyseria: Billy Mack Ham. W pozostałych rolach: Lanier Greig (gitara basowa, organy Hammonda), Dan Mitchell (perkusja) i Billy Ethridge (gitara basowa).

 

Pewnie było gorąco i duszno, bo to Teksas. Pewnie jakaś mała salka prób albo pub, bo przecież nikt nie miał pieniędzy. I pewnie było dużo zapału i chęci.

 

Gdy wymienieni na końcu obsady nie sprawdzili się jako tworzący zespół, na scenie zostało już tylko trzech hombres, którzy będą ze sobą następne półwiecze. Czwartym, do swojej śmierci w 2016 r., będzie Billy Ham.

A początki wcale nie były aż takie łatwe. Wydana w 1971 r. debiutancka płyta, pod zaskakującym tytułem ZZ Top’s First Album, musiała torować sobie drogę wśród m.in. Pearl Janis Joplin, L.A. Woman The Doors, IV Led Zeppelin, Who’s Next The Who, Electric Warrior T-Rex czy Imagine Johna Lennona i Masters Of Reality Black Sabbath, a przecież to nie wszystkie znane albumy i nie wszyscy wykonawcy z tego roku.

Panowie wybrali sobie, że będą grali blues i jego bardziej rytmiczną odmianę – boogie. A boogie, proszę Państwa, to takie inne country, co też jest kojarzone z farmerami i rolniczym stanem, ale nie trąci tak mocno „wioską”, więc można bez wstydu udać się w inne rejony USA, nie narażając się na kiwanie głowami z politowaniem i instruktaż o najkrótszej drodze w kierunku na rogatki Nashville, Tennessee. No i świetnie brzmi w E-dur.

Tak po prawdzie, to ani ten pierwszy album, ani drugi – Rio Grande Mud (1972)  jakiegoś potężnego poruszenia nie zrobiły, chociaż, z czasem, pochodzący z tego drugiego Just Got Paid stał się często granym na żywo utworem. To takie „masz synu cztery z minusem i jeszcze trochę popracuj”. I panowie popracowali…

W następnym roku wydali Tres Hombres, które  jak sami muzycy później przyznali  miało być być czymś szczególnym i oczekiwanym jako kamień milowy w karierze (także w wymiarze komercyjnym). Jak powiedzieli, tak zrobili: Waitin’ For The Bus, Jesus Just Left Chicago i oczywiście La Grange szybko zwróciły uwagę większej publiczności i mediów na teksańskie trio. Zwiększyła się ilość koncertów, zespół nabierał coraz większej wprawy i umiejętności.

Właśnie – umiejętności, ale podparte tym, co określa się jako groove. A wydaje się to dosyć proste – przecież to pochodna bluesa, można poruszać się w obrębie tzw. bluesowej triady, ogrywać to pentatoniką i niby przepis na sukces gotowy… No, kilka innych kapel jednak nie podołało… A oni tak, bo po prostu ta muzyka jest gdzieś tam w nich i stąd łatwość w komponowaniu kolejnych przebojów.

Tutaj dochodzimy do kolejnego punktu w karierze ZZ Top. Jest rok 1979 i oto świat otrzymuje Degüello. Zestaw nowych hitów i początek, niezmiennego do dzisiaj, image zespołu czyli długich bród i ciemnych okularów, które idą w parze z „Cheap Sunglasses” pierwotnie umieszczonym na stronie „B” wydawnictwa. Chociaż nie, z tymi brodami to tak nie do końca: mają je Gibbons i Hill, a Frank Beard, pomimo nazwiska, takiej decyzji nie podjął.

Mija pierwsza dekada działalności. Zespół ma ugruntowaną pozycję i spore grono fanów. Świetne koncerty podsumowane m.in. wydawnictwem Live In Germany – Rockpalast 1980. Jednak sami muzycy zdają sobie sprawę, że ten czas to także okres dużych zmian w muzyce. Nie ma już Elvisa, Hendrixa, Joplin i Morrisona. Gaśnie era disco i rock progresywny zaczyna powoli gubić się w coraz dłuższych utworach, zadyszki dostają Led Zeppelin i Black Sabbath. Świat jest po pierwszej fali punka, który zaczyna zdobywać w USA coraz większą popularność.

I tak w 1981 r. zostaje wydany album El Loco, który wprawdzie przynosi tylko jeden prawdziwy hit – Tube Shake Boogie, ale wyznacza nowy kierunek w ich muzycznych poszukiwaniach. Do głosu, bowiem doszły syntezatory, które dotąd absolutnie nie kojarzyły się z takim stylem. Tutaj jeszcze wykorzystywane na niewielką skalę, ale przygotowujące odbiorców do kolejnej (r)ewolucji w twórczości Teksańczyków.

Tak, rok 1983 r. musiał być dosyć szokujący dla wielbicieli klasycznego, motorycznego grania ZZ Top. Jeżeli ktoś myślał, że poprzedni album to taki trochę eksperyment, to teraz musiał przyjąć, że nowe czasy wymagają nowego podejścia do twórczości. Sama motoryka oczywiście została, ale użycie różnych elektronicznych instrumentów, w tym programowanie perkusji, dodatkowo zagęściło fakturę utworów, nadając im charakterystycznego brzmienia zespołu w latach osiemdziesiątych. Pojawia się pierwszy z trójki „elektronicznego” ZZ Top – Eliminator. Na „dzień dobry” jest Gimme All Your Lovin, a dalej m.in. Sharp Dressed Man i, oczywiście, Legs. Każdy, kto chociażby dorastał w tym czasie, nie miał szansy, żeby nie usłyszeć któregoś z tych utworów. Nawet w naszej telewizji, w jakimś „Jarmarku” czy innym tego typu programie, pojawiały się teledyski z charakterystycznym czerwonym lowriderem (który jest umieszczony na okładce płyty). Bo to też czas nowego-starego medium dla promocji muzyki – telewizji. Oczywiście, że wcześniej w USA czy zachodniej Europie były programy typu „Top Of The Pops”, ale to właśnie wtedy, po kilku latach snucia koncepcji i testów, oficjalnie uruchomiono Music Television czyli MTV.

Dygresja kolejna: nie, drogie dzieci, wasze MTV nie ma niczego wspólnego z ówczesną stacją. Wtedy była tam muzyka, która zajmowała prawie cały czas antenowy. Dziwne, nie? Ale tak właśnie było. I jak ktoś chciał pokazać się ze swoją twórczością (a nie tylko siebie), to starał się nagrać coś fajnego i zrobić do tego teledysk, bo Video Killed The Radio Star – jak brzmiał hymn stacji oryginalnie wykonywany przez The Buggles. Koniec dygresji – wracamy do bohaterów dzisiejszego odcinka.

I znowu: „trio+1” wychodzi z tarczą. Ten album oraz następny Afterburner (1983) i Recycler (1990) pozwalają na utrzymanie bardzo wysokiej pozycji zespołu, pomimo że pojawiły się zupełnie nowe, o wiele cięższe odmiany rocka – thrash i death metal (Metallica, Slayer), w czarnych dzielnicach – rap (N.W.A, 2 Live Crew), mocną pozycję uzyskuje także pop (Michael Jackson, Madonna). Ten okres świetnie podsumowuje składanka Greatest Hits (1992), obejmująca lata 1979-1990.

Następna dekada to okres, w którym zespół nie był już tak często pokazywany z nowym materiałem. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych to czas bardzo dużej popularności stylu grunge, a także następcy rapu – hip-hopu. Coraz silniejszą pozycję zaczyna zajmować muzyka taneczna, która, wraz z elektroniką reprezentowaną m.in. przez The Prodigy czy Daft Punk, mocno osłabi pozycję rocka na następne kilka lat. Kojarzeni dotychczas z gitarowym graniem muzycy będą chętniej wchodzić we współpracę z reprezentantami właśnie tych gatunków (np. Kirk Hammet z Metalliki współpracujący przy muzyce do filmu Spawn).

 

Sekwensery, syntezatory czy automaty perkusyjne przestały być nowością dla rockmenów, a klasyczne podziały na poszczególne odmiany muzyki rozrywkowej zaczęły się zacierać. Stąd to, co było u ZZ Top nowatorskie jeszcze dekadę wcześniej, teraz stało się zwykłym zabiegiem artystycznym.

 

Wprawdzie Antenna (1994) i Rhythmeen (1996) to nie są słabe albumy, ale jednak czegoś im brakuje do największych osiągnięć zespołu. Z drugiej strony – ZZ Top nie musiało też już niczego udowadniać, bo dla rocka i bluesa zrobili naprawdę sporo. Chyba też dla pokazania właśnie tej opartej na bluesie historii tria, został wydany album One Foot In The Blues (1994), który jest składanką utworów z całego dotychczasowego okresu działalności, wybranych właśnie ze względu na bluesowe konotacje. Płyta Rhythmeen to także ostatni album Billa Hama jako producenta (nadal pozostawał w roli impresario).

Przełom wieków jest również trzydziestoleciem działalności ZZ Top. Z tej okazji został wydany album XXX (2000). Chwilami mocno nawiązuje do elektronicznych eksperymentów, ale z drugiej strony nasuwa skojarzenia z wydanym w 1975 r. Fandango!. Podobnie jak ćwierć wieku wcześniej, płyta zawiera zarówno utwory studyjne, jak i koncertowe. Podobnie pojawił się utwór Presleya – wtedy Jailhouse Rock, teraz – (Let Me Be) Your Teddy Bear, co zresztą było trzecią piosenką Elvisa nagraną przez ZZ Top (na wspomnianym wcześniej Greatest HitsViva Las Vegas).

Dobrą formę muzyków potwierdził także wydany w 2003 r. Mescalero. To album, na którym widać, jak duża ilość różnej muzyki (ale mocno kojarzonej z Teksasem i południowym pograniczem) kształtuje artystyczne poszukiwania tria. Oczywiście jest boogie, jest elektronika, ale także elementy country i klimatów Meksyku.

Na następną porcję nowych utworów trzeba było czekać aż do 2012 r. Nie, nie oznacza to, że w tym czasie zespół zrobił sobie wakacje, czy coś w tym stylu. Absolutnie! Pomimo że powoli członkowie dobiegali sześćdziesiątki, to intensywnie koncertowali, a jakość tych koncertów pokazuje np. Live From Texas (2007). Do tego dochodzi różna działalność poza macierzystą formacją, a także wspólne, pozamuzyczne, przedsięwzięcia.

Płytą, która na tę chwilę (lipiec 2020 r.) stanowi ostatni album z nowym materiałem, jest La Futura. To kolejne połączenie ciężkiego, teksańskiego brzmienia z elektronicznym instrumentarium i różnymi studyjnymi zabiegami realizatorskimi. Jest boogie, jest blues, są samochody, zgrabne dziewczyny z długimi nogami – jest ZZ Top, jakiego chce się słuchać i oglądać.

Obchody „pięćdziesiątki” trochę się przedłużyły. Część stanowiły koncerty w 2019 r. w Europie, potem długa trasa po Stanach (z udziałem Lynyrd Skynyrd i Cheap Trick), ale na kanadyjską odsłonę trzeba będzie poczekać do przyszłego roku. Zespół, podobnie jak wiele innych, stał się ofiarą ograniczeń związanych z pandemią – odwołane zostały także marcowe koncerty w Las Vegas. Na razie nie wiadomo, jaki będzie ostateczny wynik wspólnej trasy na zaproszenie Def Leppard, która jest planowana na jesień 2020 r.

Wprawdzie ostatni raz mogliśmy oglądać trio w Polsce w 2015 r. w trakcie Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty, ale patrząc na witalność muzyków, cały czas mamy szanse na ponowną wizytę w naszym kraju.

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

ZAiKS Logo

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć