Jakub Polaczyk, archiwum autora

wywiady

Jakub Polaczyk: „Moja muzyka to kronika życia”

Jakub Polaczyk – polski kompozytor mieszkający w Nowym Jorku. Autor około 200 kompozycji, laureat wielu nagród w konkursach kompozytorskich, pedagog i popularyzator muzyki rozmawia z Meakultura.pl przy okazji wydania płyty.

Dorota Relidzyńska: Jest pan autorem blisko 200 utworów i laureatem kilkudziesięciu nagród na konkursach kompozytorskich. Który z utworów jest dla pana najważniejszy, która z nagród – najbardziej wartościowa?

Jakub Polaczyk: To już taka ilość? Nawet nie byłem świadom, być może niektóre te mniej udane kiedyś jednak wycofam. Dużych form nie ma tak wiele. Nie mam chyba jednego najważniejszego dla mnie utworu. Na pewno jest kilka ważnych. Z czasów studiów – te inspirowane kulturą antyczną, na przykład Księga Antyczna czy dyplomowa symfonia, w której przejawia się moja fascynacja kulturą Azji. Podsumowywała ona moje dokonania dualizmu czasów, narracji. Z okresu studiów w Pittsburghu to Pok-a-tok na flet, video i zespół – utwór inspirowany grą Majów. Z tych nowszych istotna jest dla mnie Msza Missa Apuncta napisana na jubileusz chrześcijaństwa Polski, zawierająca też niczym punkty wiersze z całego świata. Utwór ten dedykowałem żonie, krótko po tym, jak zamieszkaliśmy w Nowym Jorku. Teraz ważne są dla mnie także moje cykle utworów inspirowane malarstwem i sztuką rdzennych Indian, no i dość długi cykl poświęcony osobom, historii. To muzyczne znaki czasu zatytułowane Chrosets. Ostatni – siódmy – powstał w ubiegłym roku, napisałem go ku pamięci Oliviera Messiaena.

Jeśli chodzi o same nagrody, jak pewnie dla wielu kompozytorów wiąże się to z pewnymi wspomnieniami. Dla mnie ważne było wygranie Iron Composer w Cleveland, bo to pozwoliło mi na szybsze otrzymanie wizy za osiągnięcia artystyczne. Z ostatnich – nagroda American Prize in Chamber Music. W Polsce na pewno miło wspominam nagrodę Dni Jana Pawła II na Wawelu. Urodziłem się w Krakowie, Wawel to miejsce polskiej historii, no i postać świętego Jana Pawła II, do którego myśli i chrześcijaństwa wracam w mojej muzyce.

D.R.: Czym, w pana własnej opinii, pana twórczość się wyróżnia, co jest jej rysem charakterystycznym?

J.P.: Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Każdy twórca dąży do tego, by być indywidualnym. Trudno samemu oceniać własną sztukę i popadać w samouwielbienie, warto zachować obiektywizm. Mogę tylko powiedzieć, że moja twórczość wydaje mi się chyba odbiciem życia. Stosuję wiele technik, z czego tworzy się jakaś wypadkowa moich doświadczeń zdobytych w Europie, USA, Azji. Uważam się za kompozytora syntetyzującego. Nazywam sobie moją muzykę sursyntetyczną. Taki surrealizm syntetyczny. Nie reprezentuje ona jednego kierunku, jest postmodernistyczna. Często odwołuję się w muzyce do narracji snów. Dużo zależy też od konkretnych kompozycji.

D.R.: Czego możemy się spodziewać po pana najnowszej płycie?

J.P.: Moja najnowsza płyta Union Square, wydana w Albany Records, to taka przekrojowa muzyka kameralna ostatnich lat. Płyta jest wydana na moje czterdzieste urodziny. Są to głównie utwory skomponowane w NY. Oczywiście utwór perkusyjny inspirowany tym miastem to Union Square at Dusk, ale znajdują się tutaj też inne, wcześniejsze kompozycje nawiązujące do kultury Europy, takie jak: Arlekin (2011), Kombinacje na Olimpie nagrodzone w PWM (2007) czy też utwory nawiązujące do mojej kultury rodzimej: Mazurek-Fantazja, który prawykonywałem w Steinway Hall w NY w 2019 czy Fantazja halna prawykonana w Carnegie Hall przez Wojtka Komstę. Warto wspomnieć, że jest też jeden utwór wokalny po angielsku – 3 Earth Poems. Są to wiersze z różnych kontynentów, nawiązujące do tematu ziemi. Pierwszy to tekst Emily Dickinson. Fragment tego wiersza zobaczyłem w ogrodzie botanicznym w Nowym Jorku, w którym często bywaliśmy w czasie pandemii z rodziną. Ten pierwszy poemat dedykowałem synowi urodzonemu w NY, drugi – do tekstu chińskiego poety Yang Wang Li – jest dedykowany żonie, pochodzącej z Chin, ale wychowanej w Stanach, a ostatni do tekstu wiersza C.K. Norwida – moim rodzicom. Więc to również konotacje osobiste.  Cała płyta odnosi się też do ponadczasowej gry w szachy. Jest to muzyczna gra ze słuchaczem, tak samo jak może być nim proces kompozycji. Często właśnie na nowojorskim Union Square można się zatrzymać, zagrać w szachy, mając w tle nowojorską multikulturowość. Zależało mi, by na płycie znaleźli się głównie moi znajomi – oddani wykonawcy z Nowego Jorku czy Polski. Jest Argus Quartet z Nowego Jorku czy Blow Up z Rzymu, ale też generalnie dużo solistów przyjaciół, jak: Kofi Hayford, Renata Guzik, Paweł Cieślak, Paweł Kubica, Maciej Zimka, Wioletta Strączek, Kasia Zabielska i Małgorzata Mikulska. Z paroma też gram na tej płycie jako pianista. Płyta kończy się napisaną przed paroma miesiącami i dedykowaną mojemu synowi Julianowi surrealistyczną kołysanką na flet i harfę.

D.R.: Co chciałby pan ofiarować słuchaczom poprzez swoją muzykę: inspirację do przemyśleń, refleksji intelektualnej? Chwilę szczęścia, zapomnienia o codzienności? Możliwość przeżycia określonych emocji? A może chciałby pan im zaoferować przyjemność czysto estetyczną?

J.P.: Ja to traktuję bardziej jako kronikę życia.

Moja muzyka dzieje się obok codziennego intensywnego życia, ale stanowi ważną jego część. Muzyka to świat, który sobie możemy wyobrazić, stworzyć. Nie wiem, gdzie mnie jutro zaprowadzi.

Staram się słuchać wyobraźni, a niekoniecznie tylko zdobytej wiedzy. W każdym utworze szukam innego piękna, czyli czegoś, co mnie w danej chwili porusza. Staram się pisać utwory nieobojętne dla mnie w momencie, kiedy je komponuję. Być może to tylko moje piękno, coraz bardziej już wynikające z intuicji. Przywiązuję zawsze dużą wagę do aspektu barwy, jak na przykład abstrakcjoniści amerykańscy. Uważam nieustannie, że samą barwą i formą można otrzymać bardzo ekspresyjne efekty. Dlatego też można moją muzykę odbierać abstrakcyjnie – niczym obrazy w muzeum, bez programu; czasami jest też tam zawarta opowieść o ważnych tematach, ale niekoniecznie jest to opowieść linearna. Nie traktuję jednak mojej muzyki klasycznej jako formy rozrywki. Dla rozrywki piszę piosenki. Moja muzyka klasyczna jest bardziej jak modlitwa, obraz, rozmowa z samym sobą, dialog z kimś innym, spotkanie na wyższym szczeblu duchowym, czasem też konwersacja z mistrzami przeszłości, dla których mam wielki szacunek.

D.R.:  Co się aktualnie dzieje w świecie nowej muzyki w USA? Czy mógłby pan opisać najważniejsze współczesne tendencje, które panują po drugiej stronie oceanu? Kiedyś mekką sztuki był Paryż, dziś mówi się, że jest nią Nowy Jork – czy pan by się z tym zgodził?

J.P.: Nowy Jork jest bardzo istotnym ośrodkiem, to na pewno jedno z głównych centrów sztuki naszych czasów. Tutaj łączą się artyści z całego świata. Mnie to inspiruje. Tak jak na mojej płycie Union Square jest to połączenie – unia. Jeśli chodzi o tendencje, dalej istnieje jednak wielotorowość, ale jest scena bardziej zachowawcza i scena progresywna, można też znaleźć coś pośrodku. Każde czasy są piękne – nasze też mają swój urok, mimo tak dużego rozproszenia różnych tradycji, historii i kultur. W Nowym Jorku to się wszystko spotyka – ale zarazem się też prawdopodobnie łączy. Wielu artystów znajduje tutaj własny dom.

D.R.: Słyszy się czasami, że to właśnie w USA narodziła się prawdziwie nowa muzyka, za sprawą przede wszystkim Johna Cage’a, ale także m.in. minimalistów. Czy w Ameryce wyczuwa się dziś raczej atmosferę kreatywności, buntu, fermentu intelektualnego, czy raczej kontynuacji, tradycji, stagnacji? Czy pan sam jest raczej tradycjonalistą czy rewolucjonistą?

J.P.: Nie uważam się za rewolucjonistę, nigdy się nie uważałem, ale zawsze widziałem wiele niewykorzystanych przestrzeni w świecie muzyki, które chciałem eksplorować też poprzez drobne eksperymenty. Nie uważam się też za tradycjonalistę, chociaż tradycja to coś nieodzownego, bardziej traktuję ją jako kontynuację niż powtarzanie. Jeśli zaś chodzi o obecną muzykę amerykańską i przywołanego Johna Cage’a, którego kocham jako twórcę – to tylko fragment historii muzyki amerykańskiej. Był też Charles Ives, Henry Cowell, serialiści czy z późniejszych niezastąpiony George Crumb, ale też dużo muzyki neoklasycznej, by przytoczyć choćby Arona Coplanda.

Teraz już raczej nie odczuwam tak silnego jak dawniej amerykańskiego buntu w sztuce. Nadal jednak bardzo cenię ten progresywny kierunek, podobnie jak muzykę rodzimą Ameryki – rdzennych Indian, która interesowała Dworzaka, gdy tutaj, do Nowego Jorku, wyemigrował.

Wspomniany w pytaniu minimalizm w muzyce amerykańskiej na pewno oddaje tez pewne tendencje w innych kierunkach amerykańskiej sztuki i architektury. Jest on rzeczywiście prawdziwy dla tego kontynentu. Ja się do niego nie zaliczam, chociaż czasem bywa, że redukuję środki, jeśli odczuwam taką potrzebę. Mniej interesuje mnie kierunek posteuropejskiej neoklasyki, którą poznawałem u źródeł w Europie.

D.R.: Uważa się pan za kompozytora polskiego czy amerykańskiego? Czy w XXI wieku doszukiwanie się odrębności mających pozwolić na jednoznaczne przypisanie danego utworu do konkretnej nacji, do kultury danego narodu ma według pana sens, zwłaszcza że mieszka pan przecież w wielokulturowym Nowym Jorku?

J.P.: Ja zawsze byłem i jestem polskim kompozytorem. Mieszkam w Nowym Jorku – ma to pewnie wpływ na konotacje mojej tożsamości, ale amerykańscy koledzy zawsze mnie znają jako polskiego kompozytora. Mimo że łączę moją kulturę z tym co mnie otacza – na co nie pozostaję obojętny, przechodząc na przykład Piątą Aleją.

Natomiast czy w dzisiejszych czasach istnieje coś takiego jak narodowe szkoły kompozytorskie? Jest to pytanie istotne.

Wydaje mi się, że nie dosłownie, ale nadal coś takiego obserwujemy. Kompozytorzy francuscy będą mieć swoje zacięcie instrumentacji, słowiańscy kompozytorzy sposób tworzenia linii w muzyce, niezależnie, gdzie studiują, gdzie mieszkają. Może nie jest to aż tak widoczne jak dawniej, ale na przykład prowadząc audycje w radiu często słyszę, że to jest utwór kompozytora słowiańskiego, brytyjskiego, amerykańskiego, koreańskiego, chociaż zdarzają się też utwory, co do których można się pomylić. Pewnych rzeczy się nie uczy, one istnieją w temperamencie. Uważam, że to wiąże się z barwowością narodów – jest to w duchu samej muzyki. Nie musi to jednak znaczyć, że kompozytor stosuje muzykę ludową, narodową. To odbywa się na innych szczeblach.  Można przecież zachować tożsamość sięgając po inspiracje do innych kultur. Olivier Messiaen zawsze był francuski, mimo że stosował ragi, transkrypcje ptaków; Luciano Berio – włoski w fakturze, mimo tak radykalnych na tamte czasy środków. Przekształcamy w wyobraźni naszą kulturę, ale korzenie zawsze pozostaną.

D.R.: Z pewnością słyszy pan wiele ciepłych słów o swoich utworach, czyta pan komentarze odbiorców pana muzyki w Internecie. Która z opinii był dla pana najprzyjemniejsza, najbardziej trafna, najbardziej satysfakcjonująca? Która trafiła w sedno tego, co chce pan osiągnąć poprzez swoją muzykę? Która z recenzji profesjonalnych krytyków utkwiła panu w pamięci?

J.P.: Nie wiem, na jakie opinie mam się nastawiać. Spotykamy zupełnie różne publiczności na różnych kontynentach, w różnych miejscach. Staram się o tym nie myśleć pisząc muzykę. Bywały recenzje dobre i gorsze, te drugie też się dobrze pamięta. Pamięta się także opinie pedagogów czy mistrzów, przyjaciół – szczere komentarze dające wiele do myślenia. Czasem wracają po latach. Bywało, że na temat tego samego utworu były recenzje ekstremalnie różne. Dla jednych były poruszające, dla innych – nie do zaakceptowania. Trzeba też być krytykiem samego siebie, pisząc w zgodzie ze sobą. Istnieją różne wizje muzyki, zatem bywają różne komentarze, niektórzy wzajemnie się nie akceptowali np. w kwestii warsztatowej (słynne wspomnienia Nadieżdy von Meck o Czajkowskim i Debussym). Ważne, by dostrzec opinie szczere i profesjonalne. Czasem moja krytyka własnej muzyki nie zawsze pokrywa się z opiniami publicznej krytyki i na odwrót. Zadaję sobie jednak pytanie, co zrobiłem nienajlepiej.

Trzeba chyba być ciągłym krytykiem swojej muzyki, aby iść naprzód, bo przed kartą papieru nutowego jesteśmy sami.

Ale też na pewno cieszyły mnie momenty, gdy po koncercie ludzie przychodzili ze łzami w oczach i mówili chociażby takie krótkie „I loved it” czy „Jacob – it was really hautingly beautiful”.

D.R.: Dziękuję za rozmowę.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć