Marlena Wieczorek: Wszyscy zapamiętali wspaniałe występy Pauliny Lendy w „Mam Talent” i w „Szansie na Sukces”. Wchodzę na stronę, a tu jakby czas się zatrzymał na 2009, góra 2010 roku… A pod Twoimi filmami ludzie piszą, że są Ciebie ciekawi, czują niedosyt. Gdzie zniknęłaś? Co się u Ciebie dzieje?
Paulina Lenda: Szukałam, pukałam, próbowałam, poznawałam samą siebie, odkrywałam inne muzyczne drogi, dojrzewałam (ten etap muzycznie niestety nadal trwa), błądziłam, przy tym przez długi czas świetnie się bawiłam, jednak często zaciskając pięści i zagryzając wargi… Mniej więcej tak to właśnie wyglądało.
MW: Jednak udział w „Mam Talent” był swego rodzaju trampoliną dla ciebie? Jakie plusy i minusy widzisz w występowaniu w tego typu programach?
PL: Ten program otworzył mi tak naprawdę oczy, ale i wrota, jednak nie do świata muzyki, tak jak myślałam na początku, a do świata polskiego show-biznesu, któremu przez krótką chwilę mogłam się przyjrzeć. I choć mogłabym prawdopodobnie dojść do punktu, w którym teraz jestem, w inny sposób, to podejrzewam, że zajęłoby mi to znacznie więcej czasu.Choć nie żałuję żadnej decyzji podjętej w moim życiu, to gdybym dostała możliwość wymazania przeszłości i pokierowania swoją karierą od początku, wyglądałoby to zupełnie inaczej. Plusem jest na pewno fakt, że była to dla mnie poważna lekcja, z której mogłam coś wyciągnąć. Co więcej, świetnie się przy tym bawiłam. Niestety jednak, nie trwa to wiecznie i jeśli nie trafi się na właściwych ludzi, o których w tym kraju ciężko, to trzeba użerać się z systemem, z którym nastoletnia osoba, która po prostu chce tworzyć muzykę i nie interesuje się całą resztą, nie ma szans. Ważne, żeby przy tym pozostać sobą, bo tego typu programy zmieniają ludzi. Są potrzebne i spełniają swoją rolę, o czym świadczyć może kilka przypadków artystów, którym się udało. Sprawa ma się niestety gorzej zaraz po opuszczeniu kurtyny i zgaszeniu reflektorów. Potrzeba w naszym kraju świeżej krwi, ludzi z pomysłami, znających się na rzeczy, przy tym szczerych, z pasją i wiarą w młode talenty, takich, którzy przede wszystkim kochają muzykę.
MW: Wracam myślami do Twoich występów. Byłaś faworytką Wojewódzkiego, śpiewając utwór Geppert „Jaka róża taki cierń” zachwyciłaś swoją interpretacją obecnych w studio… Nie można stwierdzić, że któryś z producentów czy jurorów zaproponował Ci pomoc?
PL: Umiesz liczyć, licz na siebie. A słowa rzucone na potrzebę chwili raczej nigdy nic nie przynoszą. W tym kraju to wszystko działa trochę inaczej. Każdy zajmuje się sobą. Rzadko kiedy ktoś naprawdę wyciąga rękę do drugiego człowieka, to po prostu albo zwyczajna konkurencja, albo nie widzi się w tym zysku. Na ten temat nie powinnam się wypowiadać, bo jestem bardzo cięta i zdążyłam się już kilka razy zawieść na czyjejś bezinteresownej pomocy
Karolina Kizińska: Co takiego wydarzyło się w „Szansie na sukces”, że milej wspominasz „Mam talent”?
PL: Pewna nieuzasadniona sprzeczka, która miała na celu pouczenie mnie, że są tam ważniejsi i lepsi, a ja nie potrafię wczuć się w słowa, które wyśpiewuję – cała Polska już wie, że potrafię śpiewać, więc nie muszę się popisywać. Strasznie mnie to zabolało, a jestem pamiętliwa, więc pewnie będzie mi to ciążyć do końca życia.
KK: A wracając do przeszłości – jak wyglądała Twoja droga od fascynacji śpiewaniem do momentu w którym jesteś dzisiaj? Kształciłaś/kształcisz się w tym kierunku? Jaka jest skala Twojego głosu?
PL: Jeśli się nie mylę wszystko zaczęło się w 5. Lub 6. klasie szkoły podstawowej. Najpierw była to tylko zabawa i odskocznia od szarej szkolnej rzeczywistości. Poza tym zauroczyłam się chłopakiem, który chodził na zajęcia do domu kultury, gdzie i ja uczęszczałam. Jego głos na pewno miał na to jakiś wpływ, bo początkowo przychodziłam tam, żeby go posłuchać. Później jednak samo muzykowanie tak bardzo mnie wciągnęło, że zapomniałam o tym chłopaku, a wszystkie moje myśli i uczucia krążyły wokół dźwięków. Następnie, dzięki wielu wspaniałym artystom, których dane mi było poznać, przyglądałam się różnym drogom, którymi podążać może muzyk. Aż nagle – nie wiem nawet kiedy nastąpił ten przełomowy moment – dotarło do mnie, że nie potrafię już żyć inaczej i nic poza muzyką nie liczy się w moim życiu, bo to właśnie ona jest moim życiem. Natomiast jeśli chodzi o kształcenie się w tym kierunku, to poza zajęciami w domu kultury i warsztatami, w których brałam udział kilka razy, nigdy nie uczyłam się profesjonalnie. Zawsze byłam zdania, że najwięcej można się nauczyć podglądając jak robią to mistrzowie. A skala? Poza tym, że nigdy tego nie sprawdzałam, w rzeczywistości ona w ogóle nie ma znaczenia, nie o nią się rozchodzi i nie ona się liczy.
MW: Znalazłam wywiad z Tobą, w którym powiedziałaś nawet, że nie wiesz co ze studiami i że zawsze możesz wyjechać do Stanów i grać na ulicy. Czy jesteś studentką? Myślałaś Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej na Akademii Muzycznej w Katowicach?
PL: O jazzie nie myślałam, bo nigdy nie ciągnęło mnie w tę stronę. Poza tym mam jakiś dziwny rodzaj awersji, jeśli chodzi o szkoły muzyczne. Być może to wina roku spędzonego w szkole muzycznej w klasie fortepianu. Podziękowałam, zrezygnowałam i na ten moment nie mam zamiaru ponownie się w to pakować. Natomiast co do nauki, moich planów na życie i grania na ulicy – w tej chwili to nieprzyjemny temat i sprawa, która wyklaruje się być może w najbliższych miesiącach.
KK: Pięknie wykonujesz covery, ale czy współpracujesz z jakimś kompozytorem? Jak wygląda budowanie repertuaru w Twoim przypadku? „Another Lover” i „To Him” to Twoje utwory autorskie napisane we współpracy z Łukaszem Twardowskim – od dawna piszesz muzykę i teksty? Chcesz skierować się w stronę własnej twórczości?
PL: Kilka propozycji dostałam, jednak sama zajęłam się pisaniem kompozycji na pierwszy krążek. A właściwie wygrzebałam z szuflady to, co stworzyłam w różnych ważnych dla momentach mojego życia. Chciałam, aby materiał ten był bardzo surowy, minimalistyczny, pozbawiony całego tego szumu i „posypki”, „brokatu” w postaci złożonej produkcji, bogatego aranżu. Zawsze gdzieś tam bazgrałam coś w notatnikach, przelewając pewne swoje myśli na papier, ale ciężko mi odpowiedzieć kiedy to dokładnie się zaczęło. Jednak na ostatnie pytanie odpowiedzieć mogę bez zastanowienia: zdecydowanie tak. Chcę walczyć o pozycję twórcy, artystki, a żeby móc starać się wejść kiedyś na ten poziom muszę tworzyć, rozwijać się, a nie odtwarzać coś gotowego, podsuniętego mi pod nos, czy struny głosowe.
KK: A jesli mialabyć współpracować z polskim artystami to z którymi? A może marzysz o kontrakcie zagranicznym?
PL: Jest kilku artystów, których wielbię, szanuję i chciałabym z nimi coś wykonać, stworzyć. Jednak zarówno jeśli chodzi o Polskę, jak i cały świat, w tej chwili marzę o stworzeniu zespołu. Zebraniu ludzi, którzy czują to, co ja. Jeśli jednak ich tu nie znajdę, czeka mnie droga pod górkę. Kontrakt był moim marzeniem kiedyś – kiedy nie wiedziałam jak to wygląda i funkcjonuje. Teraz marzę o muzycznej spójności, energii i możliwości tworzenia oraz utrzymania się z muzyki. O sztuce, nie o sławie.
KK: Masz przewagę nad wieloma wokalistami, bo Twój „czarny” głos jest bardzo charakterystyczny, posiada głębię. Czy zgodzisz się z tym, repertuar powinien być dopasowany do barwy głosu?
PL: Myślę, że nie każda barwa głosu pasuje do każdego rodzaju muzyki. W najgorszej sytuacji są ci, którzy mają głos przynależny do pewnego rodzaju śpiewania, do pewnego brzmienia, a chcą tworzyć coś całkiem innego, do czego po prostu barwowo nie pasują. To tak jakbym ja chciała nagle śpiewać w operze i miałabym stanąć obok tych wszystkich kobiet śpiewających pięknymi, czystymi sopranami bez “zadrapań”.
KK: Ale jednak poszukujesz… “Czarna muzyka” z jednej strony, ale pop w stylu Michaela Jacksona też nie jest Ci obcy…
PL: Nienawidzę generalizowania i wpychania artystów, wokalistów na określone półki. Bo co to jest w dzisiejszych czasach pop, rock albo właśnie „czarna muzyka”? Teraz, w tym nadmiarze dźwięków, każdy człowiek inaczej postrzega każdy gatunek. Nigdy nie chciałabym zostać wrzucona na jakąś półkę, nie chciałabym się ograniczać. Jednak jeśli już muszę określić to, co teraz tworzę, to nazwałabym to po prostu graniem akustycznym. Poza gitarą pojawia się w nim ukulele, które nadaje folkowego charakteru, ale i banjo, dzięki któremu w jednym, dwóch utworach, uzyskałam zabarwienie bluesowe, na którym mi zależało. Pojawią się ballady i specyficzny rodzaj smutku, rozpaczy, w których to kochałam się kiedyś, kiedy bez żadnych rad wybrałam piosenkę Ready for Love – okazała się być strzałem w dziesiątkę. Natomiast jeśli chodzi o to, co chciałabym tworzyć w niedalekiej przyszłości – rock’n’roll, blues, folk, powrót do korzeni, artystów, których cenię i wielbię. Żebym przy kolejnym projekcie nie musiała już tylko siedząc na stołku barowym, zasmucać siebie i publiki, ale i przedstawić wszystkim tę drugą, wilczą stronę mej osobowości, która ostatnio pragnie wydostać się na zewnątrz i dobija się od dłuższego czasu.
MW: Jaka więc będzie Twoja płyta? „Another lover” i wcześniejsze „To Him” sugerują klimat chilloutowy, balladowy, nieco „podrasowany” technicznie, coś w rodzaju jazzowego trip hopu oraz i pójście w stronę utworów anglojęzycznych.
PL: Materiał, o którym Pani wspomniała, to świetna przygoda, którą przeżyłam z dobrym znajomym zaraz po powrocie z Londynu i zachłyśnięciu się trip hopem, któremu nigdy wcześniej się nie przyglądałam. Był to trochę ciemny okres mojego życia, bo miałam ogrom problemów prywatnych, ale i tych związanych z jakąkolwiek możliwością dalszego tworzenia, stąd takie posępne utwory. To, co pojawi się za niedługo, zupełnie nie będzie utrzymane w tych klimatach i tak jak wspomniałam wcześniej, będzie minimalistyczne, surowe, ale przede wszystkim szczere. Choć większość utworów napisana została w języku angielskim, znajdą się tam i polskie teksty. Natomiast co do temp, płyta ta nadaje się bardziej do posłuchania w fotelu, przy kominku, ale pojawi także coś szybszego.
MW: Czy uważasz, że będzie to muzyka “niszowa”?
PL: Moim zdaniem, na polskim rynku wszystko, co nie jest muzyką rockową, popową i hip-hopem jest niszą. Te trzy gatunki muzyczne przodują w naszym kraju zdecydowanie. I choć ostatni z nich też powinien zaliczyć się do muzyki undergroundowej, to w czasach, w których co drugi młody człowiek słucha tych „współczesnych poetów”, hip-hop przestał już być niszą. Najważniejsze, że akurat artyści reprezentujący ten gatunek muzyczny w porównaniu do tego, co dzieje się poza granicami naszego kraju, trzymają poziom i to oni podnoszą poprzeczkę.
MW: Odwracając pytanie – chęć tworzenia własnej muzyki, brak kompromisów i niechęć do komercji utrudniają zaistnienie w polskim show-biznesie?
PL: Oczywiście, że tak. Żyjemy w czasach komercji, natłoku łatwych, chwytliwych piosenek. Mamy mało perełek, którymi moglibyśmy pochwalić się na świecie. Za granicą można to wszystko wypośrodkować, bo tam również panuje natłok prawdziwej muzyki, emocji i myśli, które można tak pięknie zapakować, że to właśnie sztuka sprzedaje się w milionowych egzemplarzach – najlepszy przykład ostatnich lat to Adele. W Polsce ciężko jest coś wypromować jeśli nie ma się układów, a jeśli nie tworzy się czegoś prostego, co będzie dawało pewien zysk, to już w ogóle nie ma mowy o wielkim sukcesie i zaistnieniu w show-biznesie. Należy zadać pytanie czy naprawdę warto się tam pchać? Przecież to nie show jest najważniejszy (nie mówiąc już o biznesie) a sztuka, scena i publika…
MW: Kiedy myślisz o swojej karierze – jak Ci sie wydaje, czego będziesz potrzebowała? Co będzie dla Ciebie pomocą?
PL: Siły, potrzebuję siły. Kiedyś napisałabym prawdopodobnie, że pomocą byłoby wsparcie bliskich, ale i z tym miałam problem przez ostatnich kilka lat, więc po prostu – siła. Na to, bym znosiła wszystkie porażki i niepowodzenie oraz na to, bym chciała walczyć dalej i za każdym razem, gdy upadnę, bym podnosiła się jeszcze szybciej niż teraz.
MW, KK: Życzymi ci jej, podobnie jak wspaniałej – od strony artystycznej – płyty.