Źródło: Archiwum Stowarzyszenia im. Ludwiga van Beethovena

wywiady

"Pracuję na swoją markę". Wywiad z Agatą Szymczewską

O przyszłości myślę racjonalnie. Gdybym zaczęła się o nią obawiać, ze strachu chyba przestałabym zajmować się muzyką – mówi skrzypaczka Agata Szymczewska. Kiedy siedem lat temu wygrała XIII Międzynarodowy Konkurs im. Henryka Wieniawskiego prawdopodobnie nie spodziewała się, że bardzo szybko będzie partnerować najlepszym muzykom na świecie. Obecnie 27-letnia artystka ma swoim koncie współpracę m.in. z Marthą Argerich, Maximem Vengerovem i Krystianem Zimermanem W najbliższych miesiącach planuje też przygotowania do koncertów z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia pod batutą Jacka Kasprzyka, występów z Jurijem Bashmetem i jego orkiestrą oraz tournée z Anne-Sophie Mutter. Czy czuje na sobie „ciężar” Konkursu Wieniawskiego? Jak reaguje na recenzje porównujące ją z młodą Idą Haendel? I czego potrzebuje do życia, jak powietrza?  O tym Agata Szymczewska opowiada w rozmowie z czasopismem MEAKULTURA.

Martyna Pietras:  Przygotowując się do rozmowy pomyślałam, że  już chyba na zawsze będzie do Ciebie przylepiona łatka „zwyciężczyni Wieniawskiego”. Czujesz się czasem zmęczona kojarzeniem Cię z tym konkursem?

Agata Szymczewska:  Stwierdzenie, że jest się zmęczonym, byłoby wręcz nie  fair. Nie mam problemu z przypisaniem mnie do Konkursu Wieniawskiego.  Ale muszę jednocześnie przyznać, że fakt, że rok temu skończyła się moja pięcioletnia kadencja zwycięzcy i „ciężar” Wieniawskiego dźwiga Soyoung Yoon, bardzo mnie odciążył. Poczułam wolność.  Świadomie pracuję tej chwili już tylko na swoją markę. Ale absolutnie nie zapominam o Konkursie – to był zbyt piękny moment w moim życiu. 

MP:  Wygrana na XIII Konkursie Wieniawskiego ułatwiła  Ci rozwój kariery. Na pewno to dziś widzisz.

AS:  Wieniawski bardzo mi w życiu pomógł. Myślę, że mam nawet wobec niego dług wdzięczności. I mimo, że ostatnio chętniej grywam inne utwory, niż Koncert skrzypcowy d-moll, polonezy albo fantazje Henryka Wieniawskiego, to nadal włączam je do swojego repertuaru.

MP:  Szczerze i bez przesadnej kurtuazji potrafisz przyznać, że bardzo dobrze wykorzystałaś szansę, jaką dała Ci tamta wygrana. Rzadko się spotyka osoby, które potrafią racjonalnie, rzeczowo i obiektywnie ocenić swoje dokonania.

AS:  Zawsze jednak podkreślam, że miałam bardzo dużo szczęścia. To nie przypadek, że spotkałam w życiu osoby, które wyciągnęły do mnie pomocną dłoń i komuś mnie przedstawiły lub poleciły. Albo, że poznałam postaci, które mnie szalenie inspirowały – otworzyły oczy, uszy i umysł na całe bogactwo muzyki i sztuki. Zresztą, potrzeba obracania się wśród znakomitych muzyków i uczestniczenia w życiu kulturalnym, była we mnie od zawsze. Potrzebuję tego, jak powietrza. I w konsekwencji pewnie i tak robiłabym to w życiu, może tylko zajęłoby mi to więcej czasu.

MP:  Łatwo byłoby wygraną zaprzepaścić?

AS:  Bardzo łatwo. Uniknięcie zagubienia się i zmarnowania szansy po zwycięstwie wymaga bardzo dużej mądrości. I tak samo dużego zaufania do osób, którego później takiego laureata otaczają. Trzeba umieć się wystrzec błędów i wielu potencjalnych niebezpieczeństw. W moim przypadku na straży stało dwóch profesorów, rodzice i zaufane osoby, których zdanie bardzo cenię. 

Źródło: Archiwum Stowarzyszenia im. Ludwiga van Beethovena

MP:  Co myślisz o sobie, gdy wracasz do nagrań sprzed sześciu lat?

AS:  W pierwszej chwili w uszy „rzuca mi się” dźwięk. Podczas konkursu grałam na skrzypcach Vincenza Panormo, pożyczonych od prof. Krzysztofa Węgrzyna. Dźwięk tego instrumentu był czymś dla mnie fascynującym  – w ogóle nie musiałam się „siłować”, żeby go wydobyć.  Zakochałam się w nim. Lubię go słuchać do dziś. A z innymi elementami interpretacji bywało różnie – choć najczęściej jestem z siebie dumna [śmiech]. Miałam wtedy zaledwie 21 lat. Sposób prowadzenia narracji muzycznej był może trochę uboższy i mniej dojrzały, niż obecnie. Ale do dziś bywam zaskoczona tym, jak te interpretacje są dobrze przemyślane i poprawne technicznie.

MP:  Podobnie myślałaś o umiejętnościach skrzypków, gdy obserwowałaś ostatni Konkurs Wieniawskiego?

AS:  Z przesłuchań wychodziłam przeważnie niesamowicie zmotywowana – po powrocie do domu najczęściej brałam instrument i ćwiczyłam. Uważam, że dla rozwoju każdego muzyka nie ma nic lepszego i bardziej motywującego, niż drepczący mu po piętach inny, zdolny muzyk. A świadomość, ile się już w życiu osiągnęło, zawsze trzeba traktować jak początek dalszej pracy.

MP:  Formuła ostatniej edycji konkursu była autorskim pomysłem przewodniczącego jury, Maxima Vengerova, z którym spotkałaś się kilka razy na scenie. Przyjęłaś też propozycję, by zostać jego asystentką podczas ubiegłorocznych, sierpniowych kursów mistrzowskich w Gdańsku.

AS:  To było niesamowite wyróżnienie, wielki zaszczyt, ale też stres i ogromna obawa. Dopiero rozpoczynam przygodę pedagogiczną, więc  nie byłam pewna, czy moja wiedza i obecne doświadczenie są wystarczające. I czy nie pojawi się zbyt wielka przepaść pomiędzy maestro a mną [śmiech]. Bo oprócz talentu jako skrzypek, altowiolista, dyrygent, śpiewak i tancerz, Maxim ma fantastyczny talent pedagogiczny. Jego sposób słyszenia jest fenomenalny. Zawsze daje uczniom nadzieję, że przy odpowiedniej pracy, wysiłku, konsekwencji i cierpliwości, można osiągnąć wszystko. Więc siedziałam ciurkiem na wszystkich jego lekcjach, wsłuchiwałam się w to, co mówi i wszystko notowałam. A kiedy Maxim opuścił Gdańsk, starałam się kontynuować jego pracę.

MP:  Czujesz, że jesteś w stanie wziąć odpowiedzialność za kształtowanie kolejnych talentów?

AS:  Trudno to określić, mając 27 lat. Nie wiem w ogóle, czy kiedykolwiek w przyszłości przyjdzie moment, w którym będę w stanie to ocenić. Co jednak nie oznacza, ze nie mogę przekazywać tego, co wiem i co sama w sobie wypracowałam. Dostałam od losu szansę, by spotkać się z wybitnymi artystami i otrzymałam wiele bodźców muzycznych z najlepszych źródeł. Uważam, że dzielenie się tymi doświadczeniami, jest moim obowiązkiem.

MP:  Osobistości, z którymi dotychczas występowałaś, to m.in. Krystian Zimerman, Seji Ozawa, Alena Baeva, Kaja Danczowska, Łukasz Kuropaczewski albo Marcin Zdunik. Zdajesz sobie sprawę, że niewielu muzyków na świecie ma możliwość współpracowania z takimi nazwiskami?

AS:  Bardzo dobrze o tym wiem. Jest to dla mnie nobilitujące i mobilizujące. I wymusza to ode mnie granie na najwyższym możliwie poziomie. Najlepsi muzycy zawsze starają się równać do jeszcze lepszych. Wiedząc, że mam obok siebie znakomitych muzyków, nie mogłabym pozwolić sobie na zagranie choćby jednej nuty, która by mnie zawstydziła. Więc w takich sytuacjach okazuje się, że jak trzeba, to można (śmiech)! Problem polega na tym, żeby na co dzień umieć wymagać od siebie tyle samo.

MP:  Dwa miesiące temu ukazał się owoc jednego z Twoich międzynarodowych projektów – nagranie Kwintetu fortepianowego Juliusza Zarębskiego z udziałem Marthy Argerich, Bartłomieja Nizioła, Lydy Chen i Alexandra Neustrojewa. Przygotowania do tamtej współpracy były łatwe?

AS:  To bardzo trudne pytanie. Bo kiedy pięć indywidualności spotyka się na scenie, by stworzyć coś wyjątkowego albo pobudzić utwór do życia, zawsze pojawiają się trudności. W takiej sytuacji nie ma lidera albo osoby prowadzącej. Nie ma też miejsca na dyskusje. Trzeba się po prostu umieć dogadać i słuchać siebie nawzajem. To trochę, jak w gotowaniu – każdy z artystów dodaje od siebie własny składnik. I przy umiejętnej współpracy  może wyjść z tego całkiem smaczna zupa [śmiech].

MP:  Jak podczas współpracy odebrałaś Marthę Argerich?

AS:  Inspiruje mnie jako kobieta i jako artystka. Jest dla mnie wzorem odwagi i prowadzenia życia muzycznego.  Większość muzyków zaczynających karierę kilkadziesiąt lat temu była mężczyznami. A Martha jest jedną z niewielu dzisiaj żyjących kobiet, które wtedy pojawiły się na scenie i do dziś zachowały fantastyczną formę. Znakomicie radzi sobie ze stresem. I choć nie powinno się kobietom wypominać wieku, w jej przypadku obowiązuje zasada „im starsza, tym lepsza” [śmiech].

MP:  A opinie o Tobie? O czym myślisz, gdy londyński „The Times” pisze: „[Agata] gra z powagą, opanowaniem i mądrością muzyczną ponad swój wiek, brzmiąc momentami jak płomienna młoda Ida Haendel”?

AS:  Staram się nie przywiązywać uwagi do recenzji, choć dużo ich na swój temat przeczytałam. Kiedyś nawet  lubiłam je czytać, bo uważałam, że są istotne. A dzisiaj wiem, że ważne są one głównie dla promotorów, menadżerów i osób zajmujących się biznesem. Dla muzyków nie mają większego znaczenia. Ale oczywiście nie ukrywam, że czytanie dobrych słów o sobie jest miłe.

MP:  Gdy rozmawiałyśmy trzy lata temu, mówiłaś: „Po Wieniawskim dowiedziałam się, że każdy biznes – dotyczący muzyki klasycznej, jazzu czy popu – rządzi się brutalnymi prawami rynkowymi. I że sprzedaż towarów nie zawsze idzie w parze z jakością i profesjonalizmem tych, którzy te towary reklamują”. Podtrzymujesz tę opinię?

AS:  Uważam nawet, że jest coraz gorzej. To wynik czasów, w których żyjemy. Umiejętność zauważenia tego, co naprawdę dobre, jest podyktowana odpowiednią reklamą, promocją, a czasem namolnym zachęcaniem do kupna produktu. Dlatego muzyków, którzy mają bardzo dobre zaplecze reklamowe i istnieją „na okładkach”,  łatwiej sprzedać.  Jesteśmy ubezwłasnowolniani systemami sprzedaży. Widać to w sklepach, galeriach i, niestety, również  w świecie muzyki.

MP:  Bywasz zażenowana obserwując rynek muzyki klasycznej? 

AS:  Nie. Za to – paradoksalnie – staram się pewne mechanizmy akceptować. Zdaję sobie sprawę, że pewne tendencje są zbyt głęboko zakorzenione, a sama świata nie zmienię . Zresztą, w tym przypadku nie do końca też wiadomo, o co walczyć.

MP:  A jak odnosisz się do swoich czterech Fryderyków? To są nagrody przyznawane przez przemysł muzyczny.

AS:  Każda nagroda jest dla osoby, która ją dostaje, przyjemnością. Cieszę się z tych Fryderyków. To dla mnie wyróżnienie i potwierdzenie, że ktoś dostrzegł to, co robię. A ja przecież po to jestem – żyję i gram na skrzypcach dla ludzi.  Odnoszę jednak wrażenie, że wszystkie nagrody muzyczne, w szczególności w Polsce, z powodów komercyjnych straciły trochę na wartości.

MP:  Fryderyki zdobyłaś za nagrania muzyki kameralnej, która – co tu ukrywać – nie cieszy się nadzwyczaj dużym zainteresowaniem publiczności. 

AS:  Dla mnie muzyka kameralna jest poniekąd kwintesencją muzyki.  To najpiękniejsza forma muzykowania. Można się w niej spełnić pokazując siebie jako solista, ale najważniejszy jest tu element ludzki, czyli dialog – z drugim instrumentem. Dzisiaj dialog, umiejętność poprowadzenia czegoś razem, zdolność słuchania i reagowania na to, co mówi druga osoba, zanikają w społeczeństwie. A właśnie współpraca i zmienność ról to najprzyjemniejsze momenty, które ja jako muzyk mogę sobie w muzyce wyobrazić.

MP:  Jeden z ostatnich Twoich Fryderyków – za nagranie muzyki Grażyny Bacewicz razem z Krystianem Zimermanem, Kają Danczowską, Ryszardem Groblewskim i Rafałem Kwiatkowskim – został przyznany w kategorii najlepszy album polski za granicą. Porównujesz rynek polski z rynkiem zagranicznym?

AS:  Nie porównuję, bo ja polskiego rynku nie widzę. Na palcach jednej ręki można w Polsce policzyć sklepy, w których  da się znaleźć płytę, której się szuka. Dużo albumów jest dostępnych w Internecie, ale niestety nie wszyscy melomani mają do niego dostęp. Poza tym promocja i dystrybucja płyt w Polsce pozostawiają wiele do życzenia. Pojawia się raczej tendencja nagrywania „do szuflady”, co bynajmniej nie jest dla muzyków optymistyczne.

MP:  Obawiasz się o swoją zawodową przyszłość?

AS:  Myślę o niej, ale w sposób racjonalny. Bo gdybym zaczęła się obawiać, sparaliżowałby mnie taki strach, że chyba przestałabym się zajmować muzyką. Z drugiej strony – bycie przesadnym optymistą jest niezdrowe. Ja naprawdę wiem, gdzie siebie widzę za 10 albo 25 lat. Oczywiście, wiele zależy od szczęścia, przypadku albo kondycji zdrowotnej. Ale to bynajmniej nie oznacza, że przestanę realizować swoje plany. Jest wręcz odwrotnie. I cały czas czuję, że moje życie na scenach za granicą, jest ciągle w zasięgu ręki.

———————-

Agata Szymczewska (ur. w 1985 roku, w Gdańsku) – absolwentka Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu, w klasie prof. Bartosza Bryły. W 2004 r. rozpoczęła studia pod okiem prof. Krzysztofa Węgrzyna w Hochschule für Musik und Theater w Hannoverze. Od dwóch lat pracuje jako asystent w poznańskiej Akademii Muzycznej.  Gra na skrzypcach Antonia Stradivariego (Cremona, ok. 1680), wypożyczonych  z Niemieckiej Kolekcji Instrumentów  Deutsche Stiftung Musikleben.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć