Tomasz Szachowski – muzykolog i krytyk muzyczny, specjalizuje się w muzyce klasycznej i jazzowej. Jest znawcą jazzu fortepianowego, w tym także nurtu chopinowskiego. Laureat Nagrody Fundacji MEAKULTURA za wybitne osiągnięcia w dziedzinie krytyki muzycznej (2017). Jako wieloletni redaktor w Programie Drugim Polskiego Radia, a wcześniej – Radiowej Trójki – tworzy cieszące się wielkim powodzeniem cykle audycji muzycznych (m.in. „Wieczór płytowy”, „Jazz Piano Forte”). Jest też autorem tekstów publikowanych w „Jazz Forum” i książeczek płytowych. W latach 90. prowadził zajęcia z muzyki popularnej na Uniwersytecie Warszawskim.
Marlena Wieczorek: W wywiadzie dla Młodzieżowej Gazety Muzycznej powiedział Pan młodym krytykom muzyki: unikamy komentowania utworów, które się nie podobają, których nie rozumiemy, które są dla nas obojętnie. Dlaczego tak? Czy nie mamy recenzować nieudanego koncertu? Czy musimy pisać tylko o tym, co lubimy?
Tomasz Szachowski: Przytoczyła Pani moje odpowiedzi, które są nieco przejaskrawione ale zasadniczo nadal się pod nimi podpisuję. Wielokrotnie w trakcie wieloletniej pracy w radiu musiałem z obowiązku zawodowego oceniać utwory, wykonania czy koncerty, które były mi całkowicie obojętne albo wręcz wzbudzały moją niechęć, z różnych powodów zresztą. Choćby muzyka rockowa, która w sporej części nagrań jest paradoksalnie uboga, jednostajna rytmicznie i dodatkowo zaprzecza wartościom jazzu, dla którego puls, timing, swing są wyznacznikami kluczowymi. Ale ponieważ była taka zawodowa potrzeba (np. w Wieczorze Płytowym w latach 80-tych), wcielałem się w skórę znawcy tego gatunku i komentowałem go jak umiałem. Konwencja uwielbiana przez potężne grono odbiorców była mi częściowo obojętna, a przynajmniej miałem do niej spory dystans (i mam nadal), więc nie było możliwe nawiązanie dialogu z tym odbiorcą, którego to interesowało. A jeśli już, był to dialog z mojej strony niewiarygodny. Komentowanie nieudanego koncertu? Ależ jak najbardziej! Bo zawsze można wydarzenie opisać kronikarsko, na przykład tak, jak zdarzało mi się to kilkakrotnie w przypadku relacji z festiwalu Jazz Jamboree, gdzie – bywało – dochodziło do katastrofy artystycznej albo gdy produkcja na scenie zmierzała w stronę estetyki knajpy. Powiem szczerze, kiedyś miałem bardzo ostre pióro i generalnie czułem w sobie potrzebę wypowiadania kategorycznych sądów. To się z biegiem lat bardzo zmieniło. Raczej widzę moją obecną skromną działalność w radiu, w wydawnictwach, w fonografii bądź podczas prowadzenia koncertów bardziej jako popularyzację muzyki niż krytykę.
M. W.: Prowadząc pismo meakultura.pl często spotykam się z takim zjawiskiem – jest jazzowa płyta do recenzji, mówię o tym w redakcji – większość naszych świetnych muzykologów odpowiada, że nie napiszą tekstu, bo nie mają kompetencji, bo trzeba dobrze znać się na tej muzyce. Tymczasem praktykanci, osoby nawet bez wykształcenia muzycznego, szybko zgłaszają chęć do pisania tekstów. Skąd biorą się według Pana takie postawy? Zaznaczam, że mówię o tym na podstawie wieloletnich obserwacji:)
T. SZ.: Aby komentować (to dla mnie lepiej brzmi niż “oceniać”) nagrania jazzowe, trzeba znać nieźle historię jazzu (w tym jazzu polskiego), odgałęzienia stylistyczne, najważniejsze płyty, coś wiedzieć o rozwoju jazzowej harmonii, o rytmie, improwizacji i tak dalej. To jasne. Ale chyba potrzebne są też predyspozycje wrodzone (podobnie jak w przypadku muzyków), zatem wrodzone poczucie czy podatność na rytm, puls, i otwarcie się na najbardziej szalone i dziwaczne produkcje, których nie brak na rynku. (dygresja – proszę popatrzeć na widownię podczas występu jazzowego zespołu, który gra utwór wyraźnie swingujący. Część słuchaczy wyraźnie daje się “nieść” muzyce, wystukując rytm lub klaszcząc z akcentem na słabą część taktu, czyli w metrum 4/4 na dwa i cztery a nie na jeden i trzy, a pozostali ani drgną, zasłuchani tak, jakby wykonywany był kwartet Mozarta. Ci pierwsi są prawdziwymi jazzfanami a ci drudzy dopiero jazzu się uczą!). A więc z jednej strony aby komentować jazz, trzeba rozumieć jego istotę i na tej podstawie formułować kryteria, z drugiej strony to zadanie paradoksalnie jest łatwiejsze, bo brak zapisu powoduje, że wszystkie chwyty są dozwolone i można puścić wodze fantazji, co w wypadku np. oceny wykonania koncertu Beethovena czy fugi Bacha jest raczej niemożliwe. I to jest przyczyną rezerwy, jaką wobec jazzu reprezentują muzykolodzy o sporej wiedzy, związanej jednak z innym gatunkiem muzyki. A to, że amatorzy są chętni do pisania recenzji? Nie mają żadnych oporów, bo piszą tak jak umieją, na zasadzie prostej analizy własnych odczuć. Ważne żeby było dosadnie i efektownie. Takich recenzji, opinii i komentarzy jest cała masa, choćby w stacjach radiowych albo na przeróżnych portalach muzycznych (także jazzowych). Ale mimo problematycznej wartości są one również ważne, bo kształtują opinie dużej grupy odbiorców.
M. W.: Otrzymał Pan nagrodę za całokształt działań w dziedzinie krytyki muzycznej w Konkursie Polskich Krytyków Muzycznych KROPKA. Zadaję pytanie ryzykowne, bo organizuje go Fundacja MEAKULTURA – czy uważa Pan, że jest sens i miejsce na tego typu wydarzenie, które stara się łączyć różne światy muzycznych wypowiedzi? W czym widzi Pan największe atuty tego wydarzenia, a w czym niebezpieczeństwa?
T.SZ.: Nie widzę niebezpieczeństw. Nagroda MEAKULTURY to coś naprawdę ważnego, co wzmacnia nasze “poczucie misji”. Nasze społeczeństwo reprezentuje na ogół niską kulturę muzyczną i bardzo niski poziom wrażliwości na muzykę, nie mówiąc już o słuchu muzycznym (wystarczy posłuchać na stadionie kibiców, gdy śpiewają hymn narodowy!). To jest fakt niepodlegający dyskusji. Więc nasza działalność jest niezbędnie potrzebna i tu po raz kolejny położyłbym większy nacisk na popularyzację, upowszechnianie, edukację niż na krytykę. Zresztą najlepiej, jeśli te kwestie w swojej działalności łączymy i dodatkowo, jeśli potrafimy znaleźć wspólny mianownik między różnymi gatunkami muzyki. Bo to jest jednocześnie szukanie wspólnego mianownika dla różnych grup odbiorców. O różnej wiedzy, różnych doświadczeniach muzycznych i różnej wrażliwości.
Maciej Makowski, Tomasz Szachowski i Marlena Wieczorek na Gali wręczenia nagród w trzeciej edycji Konkursu Polskich Krytyków Muzycznych, fot. Daniel Zieliński
M. W.: Pisze Pan też: “Nic nikomu nie narzucajmy, unikajmy jak ognia pozycji wszystkowiedzącego prymusa”. Z jednej strony rozumiem, co Pan ma na myśli, a z drugiej – czy w dobie wszechogarniającego zalewu informacji, blogowania polegającego głównie na uzewnętrznianiu emocji niepopartych wiedzą, nie warto jednak zawalczyć o to, aby krytyk muzyczny kojarzył się z byciem ekspertem, który ma odwagę jednoznacznie wyrażać poglądy?
T.SZ.: Pod warunkiem, że ktoś będzie chciał go czytać. “Być ekspertem” można w niewielkim gronie, np. miłośników i znawców muzyki współczesnej. Jest się w tym gronie docenionym, ale przełożenie społeczne takiej działalności jest znikome. Co więcej, grona twórców, organizatorów i recenzentów tworzą zamknięty elitarny krąg osób, które wzajemnie od siebie zależą. To dotyczy częściowo także środowiska jazzowego, gdzie autorów piszących, wiarygodnych, których głos się liczy, jest co najwyżej kilkunastu. Sam należę do tej grupy. Z jednej strony to nobilituje, z drugiej powoduje, że rzadko możemy pozwolić sobie na pełną wolność w ocenie produkcji muzyków. Aby osiągnąć prawdziwie niezależną pozycję, trzeba by zawiesić znajomości z muzykami i ich managerami, nie pisać tekstów na okładki płyt, nie prowadzić koncertów, kupować za własne pieniądze bilety na festiwale i płyty. Nie znam kogokolwiek, kto zdecydowałby się na taki krok. Ale to rzeczywiście dawałoby szansę bycia zupełnie niezależnym w sądach. I wtedy byłaby szansa bycia ekspertem, “który ma odwagę jednoznacznie wyrażać poglądy”. Dlatego ja, uwikłany w jazzowym środowisku (gdzie, jak się okazuje, jesteśmy muzykom ogromnie potrzebni nie tylko jako recenzenci) uprawiam krytykę jazzową wyraźnie życzliwą w stosunku do twórców.
M.W.: Prowadził Pan zajęcia na Uniwersytecie Warszawskim – jakiego typu refleksje miał Pan jeśli chodzi o program nauczania na muzykologii – czy ma Pan pomysł na jego modyfikację?
T.SZ.: To były zajęcia “autorskie”, gdzie władze Instytutu dały mi całkowicie wolną rękę jeśli chodzi o program. Właściwie był to skrót historii jazzu połączony ze słuchaniem nagrań, ich komentowaniem i próbą pisania pierwszych recenzji przez studentów. Każdą z recenzji wspólnie ocenialiśmy, starałem się wyłuskiwać myśli oryginalne i osobiste każdego z piszących. Uważam to za jedną z wartości pisania o muzyce – własne doznania wyrażone w słowach, które mogą zainspirować czy zainteresować innych. Historia jazzu i muzyki rozrywkowej jest absolutnie niezbędna na studiach muzykologicznych, bo znawcy tej tematyki, mający za sobą również podstawową wiedzę z zakresu muzykologii klasycznej, są potrzebni w mediach. Aktualne proporcje z przygniatającą przewagą amatorów przy mikrofonie szkodzą kulturze muzycznej. Program Drugi Polskiego Radia, z którym jestem związany, bodaj jako jedyny reprezentuje proporcje odwrotne.
M.W.: Prowadzimy kampanię społeczną “Save the Music”, która ma za zadanie wspieranie wartościowej muzyki, edukacji muzycznej, wspieranie młodych artystów i upamiętnienie nestorów. Pokazujemy też jak ważna może być muzyka w życiu człowieka. A dla Pana – jaką rolę w życiu pełni?
T.Sz.: Jest nieodłączną częścią mojego życia od wczesnych lat, gdy stawiałem pierwsze kroki w grze na fortepianie. Muzyka odkrywa potężną przestrzeń w wyobraźni, której istnienia wielu ludzi nawet nie podejrzewa. Pomaga w trudnych chwilach, łączy ludzi o podobnej wrażliwości, chyba czyni ich lepszymi, otwiera na innych. Muzyka w szerokiej perspektywie, a więc klasyczna czyli ta “poważna” w ścisłym kanonie, również jazz, a także rock i pop. Bo każdy gatunek reprezentuje wartości, których próżno by szukać gdzie indziej. Uruchamia w każdym wypadku trochę inną sferę naszej wrażliwości, od uczuć wzniosłych, niemal religijnych i patetycznych, po prymitywne i atawistyczne, które także w nas gdzieś siedzą. Profanum i sacrum czyli prawda, dobro i piękno.
Ewa Schreiber: Praca dziennikarza muzycznego przypomina trochę działanie detektywa – wymaga ciągłego wychwytywania ciekawych artystów, poszukiwania nowych nagrań. Jaki jest Pana sposób na zdobywanie materiałów do audycji? Gdzie znajduje Pan inspiracje?
T.Sz.: Po tak wielu latach pracy w radiu i na łamach pism muzycznych, głównie w “Jazz Forum”, jestem osoba na tyle znaną i – mam nadzieję! – wiarygodną, że regularnie dostaję większość nowości płytowych tak klasycznych (w pracy radiowej co najmniej 50 procent mojej działalności to muzyka klasyczna!) jak i jazzowych. Inspiracje? Ostatnio w wakacje w poniedziałkowych Letnich Nocach o 23.00 przedstawiłem serię “kubańską” z pogranicza muzyki popularnej, jazzowej i etnicznej, a także muzyczną biografię Elli Fitzgerald w 100 rocznicę jej urodzin. W sumie ponad sto nagrań – głównie standardów – realizowanych w ciągu całej kariery Pierwszej Damy Jazzu. Wypatruję też wokalistów jazzowych śpiewających po polsku. To dla jazzmanów zupełnie inny poziom wyzwania niż amerykańskie standardy, które były naturalnym repertuarem Elli. Wznowiliśmy również z inicjatywy kierownictwa Dwójki Wieczór Płytowy, popularną audycję z lat 80-tych, w której prezentowaliśmy w całości płyty kompaktowe, wówczas techniczny rarytas i nowość! Teraz wraca się do winyli i my to też robimy, próbując odpowiedzieć wspólnie ze słuchaczami, które z ważnych płyt (ze wszystkich gatunków muzyki!) przetrwały próbę czasu, a które nie.
E.S.: W audycjach często wspomina Pan o „prawdziwym jazzie”, w którym liczy się timing, improwizacja i interakcja między wykonawcami. Czy może Pan powiedzieć coś więcej o swoim ideale jazzu? Czego mogą nauczyć się muzycy z innych branż od jazzmanów?
T.Sz: Mój ideał jazzu? Nie będę odkrywczy, to sprawdzeni mistrzowie – orkiestra Counta Basiego, Erroll Garner, klasycy hard-bopu – Adderley i Jazz Messengers, zespoły Milesa Davisa, wielcy pianiści, Herbie Hancock, Chick Corea, McCoy Tyner, Keith Jarrett. I muzycy polscy – Tomasz Stańko, Zbigniew Namysłowski, Wojciech Karolak, coraz wyżej przez nas oceniany pośmiertnie Tomasz Szukalski plus bardzo zdolne młode i najmłodsze pokolenie. Jest w czym wybierać i jest czego słuchać. A jeśli chodzi o muzyków z innych branż? Timing i interakcja są również obecne w muzyce klasycznej, u Chopina, u Bacha, u klasyków wiedeńskich, u Bartoka i Lutosławskiego. Trzeba je tylko umieć wydobyć (timing) i zastosować (interakcja). Improwizacja generalnie rozwija inwencję, co przydaje się w innych dziedzinach, jak zarządzanie czy innowacje. Są na ten temat poważne prace, publikowane w różnych krajach, które udowadniają dobry wpływ uprawiania i tworzenia muzyki (nawet w ograniczonym zakresie) na inne sfery naszego życia. A więc ten wpływ nie ogranicza się tylko do innych gatunków muzyki.
E.S.: Dla wielu osób fortepian jest symbolem klasycznego wykształcenia muzycznego i klasycznej harmonii. To właśnie ten instrument (i szerzej: klawiatura) zajął kluczowe miejsce w Pana audycji Jazz Piano Forte. W czym widzi Pan dzisiaj potencjał fortepianu?
T.Sz.: Nic się nie zmieniło od lat. To instrument “kompletny” a jednocześnie główne narzędzie aranżerów, kompozytorów i bandleaderów jazzowych w szerokim przekroju od Duke’ a Ellingtona i Counta Basiego po Zbigniewa Namysłowskiego. Jeden z weteranów polskiej sceny jazzu, nieżyjący Andrzej Kurylewicz, uważał fortepian jazzowy i jazzowe trio z fortepianem wręcz za osobny gatunek w ramach jazzu. Mamy na świecie i w Polsce całą plejadę świetnych i oryginalnych pianistów jazzowych, jest co nadawać i o czym pisać!
źródło: www.polskieradio.pl
E.S.: W Pana komentarzach zawsze dają o sobie znać warsztat muzykologa i odwołania do tradycji jazzowej, ale próbuje Pan też opisać rzeczy nieuchwytne, takie jak nastrój czy wyjątkowa aura brzmieniowa. Jakiego języka powinien używać krytyk, by najlepiej wyrazić swoje myśli, ale też najskuteczniej dotrzeć do odbiorców?
T.Sz.: Czytelnego, zrozumiałego ale też osobistego, w jakimś stopniu rozpoznawalnego. Musi być jak instrument w rękach przekonującego muzyka, który ma coś do powiedzenia. Trzeba starać się zachować balans między tym, co zawodowe, obiektywne (harmonia, rytm, brzmienie, forma) a tym co emocjonalne, nieuchwytne, niedookreślone i subiektywne. Muzyka to dźwięki, poprzez które artysta coś nam przekazuje, w tym swoje emocje. Sztuka polega na tym, by je odczytać i spróbować nazwać, również emocjonalnie. Dlatego jest kluczowa jest kwestia języka, bogactwa używanych słów, przenośni, porównań i stylu, jaki potrafimy z biegiem lat wypracować. Ma ogromne znaczenie dla naszej wiarygodności. Nie ma tu jednoznacznego patentu, trzeba po prostu być sobą.
E.S.: Od połowy lat 70. jest Pan związany z Polskim Radiem, a na liście Pana marzeń znalazły się „przyzwoity zasięg nadajnika olsztyńskiego Dwójki. Mniej hałasu….” Jakie zmiany w obcowaniu słuchaczy z muzyką obserwował Pan w kolejnych dekadach pracy „radiowca”? Jak postrzega Pan dzisiaj – w dobie Internetu – rolę tego medium?
T.Sz.: Te zmiany są oczywiste i wynikają z nieograniczonego obecnie dostępu do muzyki, bez wychodzenia z domu. Kiedyś zdobycie wymarzonej płyty, a przez to wymarzonego utworu czy wykonawcy, to było wydarzenie. I ta wartość wyznaczała nasz stosunek do muzyki, była istotną częścią życia. Dziś niekoniecznie – jest elementem codzienności, gadżetem, fragmentem otaczającego hałasu albo częścią szumu informacyjnego. Oczywiście istnieją nadal fani, gotowi wydać spore pieniądze na ważne dla nich płyty, są też gotowi pojechać do innego miasta czy do innego kraju na koncert ulubionego artysty, ale chyba jest ich mniej niż kiedyś. Rola radia? Nie zmieniła się, choć dotyczy także mniejszego grona odbiorców. Mamy tu swoisty paradoks, wszystkiego jest za dużo, żyjemy w czasach nadprodukcji, także w dziedzinie kultury. Na przykład szukam świetnych wykonań symfonii Beethovena. Wystarczy kliknąć na YouTube i mamy do wyboru całą masę wykonań największych artystów, których koncerty możemy dodatkowo oglądać w HD na smartfonie, w autobusie czy w tramwaju. Więc my, radiowcy, robimy swoje, choć nieuchronnie zmierzamy w stronę innej rzeczywistości medialnej. Jakiej? Nie wiem.
E.S.: W Pana audycjach często można usłyszeć młodych polskich wykonawców, opisuje Pan też ze szczegółami ich edukację muzyczną. Czy rynek muzyczny w Polsce sprzyja dziś młodym talentom? Jakie rady mógłby Pan im przekazać?
T.Sz.: Jest z tym coraz lepiej. Przez lata uparcie powtarzaliśmy, że konieczne są ścieżki promocyjne dla młodych utalentowanych artystów. Trasy koncertowe, nagrania, obecność w różnych mediach, stypendia w dobrych uczelniach plus wspomaganie finansowe. I to się wreszcie dzieje, choć jakby tych talentów mniej i te talenty nie takiego kalibru, jakiego byśmy oczekiwali. Ale wierzę, że fala wznosząca jest przed nami, więc swoje robić trzeba.
Tomasz Szachowski i Leszek Możdżer, źródło: www.polskieradio.pl
———–
Jedyne takie studia w Polsce. Czytaj więcej TUTAJ