fot. Matthew Robin Dix (unsplash.com)

felietony

#punktwidzenia: Po pierwsze: towarzyszyć…

OD REDAKCJI: #punktwidzenia – to miejsce wymiany myśli, poglądów i tematów do dyskusji o muzyce. Przestrzeń otwarta dla blogerów, melomanów, autorów spoza stałego grona redakcyjnego i początkujących krytyków, którzy chcą komentować rzeczywistość. Znajdziecie tu refleksje, niezależne, a nawet kontrowersyjne opinie, nowe perspektywy i zaproszenie do dyskusji.
_____

Donna Tartt, autorka głośnej powieści Tajemna historia, napisała kiedyś, że „najważniejszym zadaniem pisarza jest zająć czytelnika. To jego moralny obowiązek. Ludzie sięgają po książki, kiedy są chorzy, podróżują albo siedzą w szpitalnej poczekalni, kiedy ktoś bliski umiera. Książki są pisane przez samotnych dla samotnych”. Zobaczyłam te słowa w jakimś bardzo niepoważnym miejscu – pewnie na Pintereście – i bardzo mnie poruszyły.

Od dziecka moim sposobem na uciekanie od świata było pochłanianie kolejnych historii. Książki były dla mnie schronieniem. Pozwalały na chwilę zapomnieć o tym, co dzieje się wokół. Pozwalały przetrwać. Porywały. Można było odnaleźć w nich siebie. Ale nie zawsze wystarczały. Czegoś w nich brakowało – i tym czymś była muzyka. Muzyka, która była jak najlepszy przyjaciel, przed którym nie ma szans niczego ukryć, który dotyka czułej struny i pozwala emocjom wybrzmieć.

Opera jest połączeniem moich dwóch ukochanych sposobów na ucieczkę. A od kiedy zobaczyłam ten cytat, nie mogę przestać myśleć o tym, co jest obowiązkiem artysty związanego z operą. Skoro pisarz ma pisać dla tych samotnych, cierpiących, oczekujących, zawieszonych… Dla kogo jest nasza sztuka? I czy w XXI wieku możemy jeszcze powiedzieć, że w ogóle jest dla kogoś? Może staje się powoli martwą „sztuką dla sztuki”? Sztuką dla blichtru, sztuką, na którą chodzi się, bo tak wypada? Sztuką, która jest polityczną wypowiedzią i musimy stanąć po którejś ze stron? Po co my, artyści, tam jesteśmy i po co to robimy? Po co się nas słucha i ogląda?

Instynktownie – sama za siebie – odpowiadam, że:

  • słucham i oglądam, bo kocham w ten sposób uciekać,
  • śpiewam, bo przez operę mogę mówić o tym, o czym nie potrafię mówić wprost, odnajdywać siebie tysiące razy w kolejnych librettach,
  • mówię o operze, bo czuję, że moim obowiązkiem jest pokazać innym, że też mogą w operze odnaleźć schronienie.

Każdy pewnie czuje to inaczej – i dokładnie tak powinno być – byleby tym „powodem” nie było bezrefleksyjne wzruszenie ramionami i obojętne stwierdzenie, że tak po prostu wypada. Im więcej osób przychodzi do opery z konieczności i bez zrozumienia tej sztuki, tym mniejsza jest nasza szansa na przetrwanie.

Ten nasz XXI wiek w ogóle jest pod tym kątem bardzo trudny. Jesteśmy zalewani tak wielkim potokiem treści, że stajemy się obojętni na całe zło tego świata. Piękna też jest wokół nas tyle, że coraz trudniej się nim zachwycać. Jesteśmy coraz bardziej otępiali. Wielu z nas nie potrafi utrzymać uwagi nawet przez 30 sekund i co chwilę sprawdza powiadomienia w telefonie. Każda informacja musi być nam pokazana kilka, a nawet kilkanaście razy, żebyśmy w ogóle zwrócili na nią uwagę. Wszystko mamy na wyciągnięcie ręki, więc coraz mniej nam się chce. Wszystko musi być łatwe i przystępne.

I pośród tego wszystkiego opera: trwająca kilka godzin sztuka w obcym języku z emocjami przekazanymi za pomocą muzyki – i to muzyki trudnej, bez ogłupiającego rytmu i autotune’a (proszę mnie źle nie zrozumieć, kocham techno). Brzmi to jak coś… niemożliwego.

Chociaż może właśnie tutaj znajdziemy klucz do budowania nowego pokolenia odbiorców. W tym całym szumie, zatrzęsieniu „ucieczek”, konkurencji serwisów streamingowych i 30-sekundowych filmików ze śmiesznymi psami mamy do zaoferowania coś naprawdę wyjątkowego – możliwość stworzenia prawdziwej więzi, znalezienia przestrzeni, w którą można uciec, kiedy wokół wszystko przytłacza. Oferujemy trochę dziwnego, staromodnego przyjaciela, który, jeżeli raz wpuścimy go w swoje życie i spróbujemy zrozumieć, zostanie z nami już na zawsze. I nie, nie twierdzę, że opera trafi do każdego, ale uważam, że każdy powinien dostać szansę na to, żeby się z nią zaprzyjaźnić.

Jak dotrzeć do ludzi, którzy mogliby operę pokochać, ale jeszcze nigdy jej nie doświadczyli? I jak sprawić, że to ich pierwsze doświadczenie nie będzie spalone, a oni wrócą odkrywać ją dalej? Świat zmienił się tak bardzo, że nie możemy już zakładać, że odbiorca samodzielnie doczyta, dowie się, od razu poświęci czas, będzie próbował zrozumieć. I wcale nie uważam, że jest to wina naszego pokolenia, po prostu wokół za dużo się dzieje. Bardzo łatwo jest zrezygnować przy pierwszym „nieporozumieniu” i już więcej nie próbować.

Może dzisiaj kluczem do oswajania opery jest zaprezentowanie jej na nowych warunkach? Pewnie nie zawsze i nie dla wszystkich, ale przynajmniej na początek?

Moim sposobem jest mówienie o operze w przestrzeni, którą wiele osób uważa za bezpieczną – w mediach społecznościowych. Bo przecież Instagram czy TikTok nie muszą być wypełnione tylko pustymi treściami, mogą być przestrzenią na spotkanie z drugim człowiekiem. Łatwo tam być, bo nie wymaga to od odbiorcy wielkiego wysiłku, i łatwo tam napisać to, co się naprawdę myśli, bo daje poczucie anonimowości.

Staram się łapać te krótkie momenty szczerości. Opowiadam historie, pokazuję urywki muzyki i liczę na to, że kiedy odbiorcy je szczerze przez siebie przetworzą, to coś poczują. I może po którymś – dziesiątym, pięćdziesiątym, setnym – razie, kiedy mnie zobaczą, poczują gotowość, żeby iść dalej. I wtedy też będę mogła im towarzyszyć. W ich tempie i na ich warunkach. Może właśnie to towarzyszenie jest naszym moralnym obowiązkiem w XXI wieku?

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć