Podwójny Berio, podwójny Stańczyk
Sacrum Profanum powraca do korzeni. W programie tegorocznej edycji festiwalu, oprócz kompozycji z nurtu muzyki alternatywnej oraz najnowszych utworów kompozytorów „akademickich”, znów znalazło się miejsce dla dzieł ojców awangardy – Luciana Beria, Pierra Bouleza czy Karlheinza Stockhausena.
Klasyka XX wieku zabrzmiała po raz pierwszy drugiego dnia festiwalu (02.10). Wieczór rozpoczął utwór Luciana Beria – Points on the curve to find – kompozycja motoryczna i wymagająca, zwłaszcza dla pianisty. Lekkość partii fortepianowej wydawała się wręcz nieprawdopodobna, jak gdyby w tym nieustannym trylowaniu, repetowaniu czy ornamentowaniu nie było nic trudnego dla wykonawcy. Ulrich Löffler skupiał uwagę do tego stopnia, że można było pytać, czy orkiestra nie bywa w tym popisie momentami zbędna. Jednak gdy czelesta przejęła na chwilę motoryczny “napęd”, a barwność wszystkich instrumentów w pełni dochodziła do głosu, odpowiedź stawała się jasna. Pozostali muzycy zespołu Musikfabrik, tak świetnie grający, byli w tym utworze w równym stopniu potrzebni.
Drugim utworem był Blind Walk Marcina Stańczyka – kompozycja przeznaczona do odsłuchu z opaską na oczach, mająca zachęcić do relaksu i pobudzenia wyobraźni. Na festiwalach muzyki współczesnej takie niespodzianki mogą być podejrzane, zwłaszcza jeśli utwór jest topofoniczny (przez pewien czas czekałam, aż, korzystając z mojego zaślepienia, coś zagwiżdże tuż nad moim uchem – na szczęście obyło się bez podobnych eksperymentów). Instrumenty rozmieszczone przestrzennie szumiały, trzaskały, imitowały odgłosy ptaków. Mając świadomość przebywania w sali ze sceną, a także dzięki efektom topofonicznym, można było poczuć się trochę jak w niemym teatrze, gdzie główną rolę gra zamyślony, przechadzający się wśród dżungli szaman z drewnianymi brzękadełkami (zachęcona zaproszeniem kompozytora dzielę się tu swoim wyobrażeniem).
Koncert Acousmatic, fot. Tomasz Wiech
Po przerwie znów zagrano duet tych samych kompozytorów. Utwór Naturale na skrzypce, perkusję i zarejestrowany głos nie przekonał mnie do końca. Instrumenty zdawały się być jakby odgraniczone od fragmentów wokalnych. Może brakowało im tej zawodzącej surowości, jaką miała w sobie nagrana sycylijska pieśń ludowa? Czasami grały dość miękko i łagodnie, przez co melodyjny temat gdzieś w przebiegu utworu zabrzmiał jak wyciągnięty z sentymentalnej westernowej sceny filmowej.
Some drops…, utwór kończący wieczór, rozpoczął się bardzo obiecująco. Znów mieliśmy doświadczyć topofonii, ale w zupełnie innej odsłonie. Ze sceny i z końca sali rozlegały się pojedyncze sygnały trąbki i oboju, przypominające dźwięk sonaru, wyodrębnione z instrumentalnego tła. Atmosfera gęstniała i wprowadzała niepokój, aż do pojawienia się standardowej, nastrojowej muzyki rozrywkowo-filmowej. Cóż, utwór przynajmniej wpisał się dosłownie w założenia festiwalu – było w nim trochę sacrum i trochę profanum.
W kontekście poprzednich edycji festiwalu warto zwrócić uwagę na warstwę wizualną koncertu. Cieszyła subtelnie oświetlona scena, zmieniająca jedynie kolor wraz z kolejnym utworem, a także cienka czarna siatka oddzielająca dyrygenta od zespołu w ostatnim utworze Stańczyka. Zasadniczo, cieszy nawet opaska na oczy, czyniąca zadość słuchaczom nie nastawionym entuzjastycznie do kolorowych, ruchomych wizualizacji.
Opery Sacrum Profanum
Opera to gatunek, którym rządzi konwencja, z typowymi dla niej ariami, recytatywami, szeregiem postaci, ich perypetiami oraz innymi elementami gatunkowymi. By zrozumieć i polubić operę, trzeba nauczyć się akceptować jej konwencję, ograniczenia oraz nieodzowną sztuczność.
Emily Hall postanowiła to oblicze gatunku zmienić i, mówiąc krótko, nieco uprościć. Jej opera kameralna Folie à deux, wykonana podczas czwartkowego koncertu Sacrum Profanum odrzuca tradycję śpiewu operowego, pozbawiona jest recytatywów (arii w zasadzie też) czy typowej struktury dramatyczno-scenicznej. Jest to szereg utworów, będących jednocześnie albumem koncepcyjnym, osadzonych brzmieniowo w nurcie muzyki alternatywnej. Jednak, co najważniejsze, część teatralnej konwencji pozostała. Złożyły się na nią spowolnione, symboliczne gesty, gra aktorska, poetycki tekst, ale też komponenty sceniczne, takie jak oświetlenie czy wizualizacje. Sakralność i profaniczność stopiły się w tu w zaskakująco zgodną, spójną całość. Tak spreparowany gatunek zyskał przede wszystkim jedną cechę – przystępność. Tylko czy jest to jeszcze opera?
Folie à deux w psychologii to tzw. paranoja udzielona, stan, w którym osobie przebywającej z paranoikiem zaczynają udzielać się jego urojenia. W utworze (nie mogę się jednak przełamać, by użyć określania „opera”) chorym jest jeden z dwóch bohaterów – mężczyzna, a współtowarzyszką szaleństwa staje się jego partnerka, dzieląca z nim idylliczne życie w domku, położonym na odległym od cywilizacji wzgórzu. Źródłem zła natomiast, któremu kochankowie oddają pokłony, okazuje się słup wysokiego napięcia…
Folie à deux, fot. Tomasz Wiech
Warstwa muzyczna wzbudza początkowo konsternację. Oto bowiem po wstępie harfy elektormagnetycznej (symbolizującej słup) słyszymy wdzięczny i uroczy śpiew Sofii Jernberg oraz nie mniej urzekającą partię wokalną Andrew Dickinsona, którzy splatają niebawem swoje głosy w tercjowych frazach piosenki musicalowej. Towarzyszą im delikatnie zapętlane elektronicznie melodyjki, ubarwione subtelnymi brzmieniami drugiej harfy (symbolizującej zapewne ich miłosną więź) i pulsujący, również elektroniczny podkład rytmiczny. Jeśli przyjrzymy się kreacji Sofii Jernberg, łatwo dostrzec, że taka muzyka dobrze współgra z kreowaną przez nią naiwno-niewinną postacią. Ta kobieta, a może trochę jeszcze dziewczynka, ubrana w sukienkę przypominającą fartuszek i mająca w gestach coś z lalki, śpiewa o pierwszych spotkaniach ze swoim łagodnym paranoikiem w świetle księżyca oraz o sercach bijących w jednym rytmie.
Całość jest stonowana, słuchaczom udziela się melancholijny, otępiający nastrój, wywołany mantrycznym powtarzaniem jednej frazy, gdy nagle następuje niespodziewany wybuch. Kobieta wpada w szał, który krył się już w jej przerażonym wzroku. Przerósł on chyba jednak wszelkie oczekiwania, bo krzyk i furia elektroniki przez moment mogły naprawdę wydawać się straszne. A później? Powróciliśmy do naiwnej, nic nie wyjaśniającej konwencji. Znów zabrzmiały śpiewy o pięknych dłoniach, ustach i księżycowym uśmiechu.
Opera-miniatura szybko dobiegła końca. Trudno było się do niej ustosunkować. Z jednej strony warto pochwalić dążenie do bliskości z widzem i słuchaczem, idea Sacrum Profanum – łączenia stylistyk, łamania konwencji – dała pod tym względem efekt, który dla wielu osób okaże się przystępny. Ale gdy pomyślimy o operze jako sztuce doniosłej, elitarnej, o pewnym ciężarze gatunkowym, z którym trzeba się zmagać, by ją docenić – pozostaje jednak niedosyt.
Podobny niedosyt wywołało sobotnie przedstawienie dla dzieci, które, nie wiedzieć czemu, także zostało nazwane operą. Taki zabieg wydaje się niestety manipulacją, sugeruje, że twórcy dokonali czegoś wręcz niemożliwego, albo przynajmniej wyjątkowego – stworzyli dzieło w gatunku, który trudno przystosować do najmłodszych widzów i słuchaczy (w tym niemowląt). Opera dla dzieci – rodzic czytający zapowiedź takiego wydarzenia z pewnością czuje, że wydarzy się coś niezwykłego. Gdyby przeczytał, że Sacrum Profanum zaprasza na „muzyczną opowiastkę”, „przedstawienie” czy „pokaz” z pewnością byłby mniej zainteresowany.
Korall Koral, fot. Tomasz Wiech
Co zatem oferuje Maja Ratkje w utworze Korall Koral? Przede wszystkim eksperymenty głosowe – popiskiwania i wykrztuszenia – jakby stłumione odgłosy, kojarzące się z podwodnymi bąbelkami (i odruchami wymiotnymi, niestety). Do tego przewidziane były szumy metalowych kuleczek w walcowatym naczyniu, szklane dzwoneczki uwieszone u sklepienia namiotu, w którym rozgrywała się „opera” czy lira-konik morski. Zasadniczo, dzieci obserwowały zaciekawione to, co przedstawiały dwie aktorki-wokalistki, wcielające się w zwierzęta Oceanu Arktycznego. Te starsze podpytywały zdziwione „Mamo, co pani robi?” nie rozpoznając morskiego stwora w przebraniu wykonawczyń (kolorowy strój i przepaska na włosy stanowiły jedyny ich strój, brakowało nawet scenicznego makijażu), młodsze oczywiście zaczynały popłakiwać. Najmłodsze trzeba było wynieść z namiotu i spacerować po sali. Na zapytanie, skierowane do jednej z dziewczynek, co najbardziej podobało jej się podczas spektaklu odpowiedziała: „zabawa na koniec”, bo rzeczywiście, po oklaskach dzieci mogły zostać w namiocie i pobawić się instrumentami. Okazuje się, że najmłodsi nie potrzebowali nic więcej.
Ostatnia opera wystawiona podczas festiwalu zabrzmiała również w sobotę wieczorem i był to chyba najbardziej kontrowersyjny utwór tegorocznego Sacrum Profanum. Opera o Polsce to spektakl filmowo-muzyczny zawierający elementy teatralne. Najważniejszą, a przynajmniej najbardziej nośną warstwą są tu sceny filmowe autorstwa Piotra Stasika, a także komentarze do nich, kierowane z ekranu czy ze sceny przez aktora, posługującego się megafonem (libretto: Piotr Stasik, Piotr Gruszczyński). Muzyka Artura Zagajewskiego jest jedynie elementem dodatkowym, podtrzymującym nastrój kreowany przez obrazy i teksty.
Opera o Polsce, fot. Tomasz Wiech
Jakiekolwiek odnoszenie się do cech gatunkowych opery jest w tym przypadku bezzasadne. Po obejrzeniu spektaklu wiadomo, że tytułowe słowo odgrywa jedynie rolę ironiczno-drwiącą. Przedstawieni na ekranie Polacy ukazani są jako ludzie bez większych ambicji i głębszych refleksji, naznaczeni piętnem wychowania w katolickim kraju. Portretowane postaci nic nie mówią, ale w tle słyszymy komentarze, ujmujące m.in. procentowo potrzeby Polaka (przykładowo – „poczucie szczęścia 70%, poczucie obywatelskiej sprawczości mniej niż 1%”) czy przytaczające ogłoszenia (upraszczając – „sprzedam wersalkę”, „sprzedam swoje ciało”). Wybrana do pokazania przez twórców Polska jest bardzo dobrze znana. Społeczność internetu nie od dziś pławi się w takim jej przedstawianiu. Zabobonna, godna pogardy i wyśmiania. Czy warto było za coś takiego walczyć? – pytają subtelnie autorzy.