http://www.freepik.com">Designed by dgim-studio / Freepik

felietony

Straszenie w rytm rocka

„Czy boisz się ciemności?”  to pytanie ma już status kultowego. Podobnie jak postać Strażnika krypty i czołówka „Z archiwum X”. Co je łączy? To zamiłowanie widzów, zwłaszcza amerykańskich i kanadyjskich do oglądania historii o niewyjaśnionych przypadkach porwań, mutacji, wizyt kosmitów, zombie i wszelkich innych rzeczy, których nie można w zwykły sposób zrozumieć. Z czasem moda na opowieści z dreszczykiem dotknęła miliony na całym świecie.

Jednak powyższe to pokłosie dekad, w trakcie których tworzono setki, a może i tysiące horrorów czy thrillerów klasy B, C (albo jeszcze niższych). To pewnie i miliony kartek z opowiadaniami czy komiksami, w których zaczytywały się kolejne pokolenia amerykańskich nastolatków.

Przez wiele lat, pomimo stale rosnącej grupy fanów, tego typu twórczość była traktowana przynajmniej z przymrużeniem oka, o ile nie z jawną wrogością. Często dlatego, że treści miały dosyć kontrowersyjny charakter i były uważane za niewłaściwe dla dzieci i młodzieży (zainteresowanie samych dorosłych było dosyć znikome).

Wprawdzie zdarzały się już wcześniej powieści i opowiadania o takim zabarwieniu (choćby „Frankenstein” Mary Shelley napisany w 1818 r.), narodził się cały nurt tzw. powieści gotyckiej, powstawały zalążki tego, co teraz nazywamy science-fiction, żywa była legenda Kuby Rozpruwacza, ale dopiero w dwudziestym wieku można mówić o realnym rozwoju, zarówno horroru, jak i sf (oba gatunki, zresztą bardzo często są ze sobą łączone).

Jednym z pierwszych pełnometrażowych filmów był „Gabinet doktora Caligari” (1920), który miał silny wpływ na cały nurt niemieckiego ekspresjonizmu w kinie. Co ciekawe, od początku miał charakter dzieła artystycznego i zyskał dużą aprobatę krytyków. Przez następną dekadę powstało wiele filmów, które stały się pierwowzorem dzisiejszych produkcji. I oczywiście część z nich miała problemy z cenzurą – np. z „Metropolis” wycięto sceny nawiązujące do okultyzmu. Wreszcie, po dojściu Hitlera do władzy, taki rodzaj twórczości w ogóle został uznany za sztukę zdegenerowaną (nie zgadzano się, żeby publicznie pokazywać wszelkie odstępstwa od normy, a przecież większość tych filmów opowiadała o morderstwach, samobójstwach, obłąkaniu itd., co  dla stawiających na zdrowy rozwój narodu w duchu tradycji  było absolutnie nieakceptowalne jako przejaw sztuki).

Co stało się niedopuszczalne w hitlerowskich Niemczech, znalazło miejsce w Hollywood. Oczywiście zostało pozbawione sznytu artystycznego i stało się typowym produktem rozrywkowym. Stosunkowo niskie budżety skutecznie zniechęcały do tworzenia epokowych dzieł, ale pozwoliły na dosyć szybki rozwój horrorów i sf (zapewne amerykańscy twórcy mieli w pamięci finansową klapę wytwórni odpowiedzialnej za wspomniane wcześniej „Metropolis”). Twarzami (w dosłownym sensie) takich filmów stali się: rumuński aktor, który w historii kina zapisał się jako Béla Lugosi (własc. Béla Ferenc Dezső Blaskó) i kanadyjski aktor angielskiego pochodzenia Boris Karloff (właśc. William Henry Pratt). Dodatkowo w USA kręcono już w tym czasie filmy dźwiękowe, co również pomagało w budowaniu nastroju (do wielu niemych filmów niemieckich dopiero po latach stworzono oprawę muzyczną).

Lata dwudzieste i trzydzieste ubiegłego wieku to także rozwój komiksów, które stopniowo przestawały mieścić się na szpaltach gazet i powoli stawały się samodzielnymi pozycjami (dwa największe wydawnictwa – DC Comics i Marvel Comics powstały pod koniec trzeciej dekady). O ile w czasie drugiej wojny światowej miały duży wkład w budowaniu wizerunku pozytywnych bohaterów (co po latach okazało się mniej lub bardziej jawnym zleceniem ze strony rządu i władz wojskowych), to kolejne dekady wiązały się z pojawieniem się coraz to nowych postaci, w tym związanych już zupełnie formalnie ze światem grozy, horroru i fantastyki naukowej.

Pragnąca odpocząć po wojennych trudach Ameryka chętnie stawiała na rozrywkę. Oczywiście nie każdą i nie dla każdego. Trzeba pamiętać, że do drugiej połowy lat pięćdziesiątych nie istniał praktycznie rynek młodzieżowy. Wydaje się, że kilka pierwszych powojennych lat to taki okres zawieszenia. Młodzi mężczyźni, którzy wrócili z wojny, nie zawsze potrafili odnaleźć się ponownie w społeczeństwie (wtedy powstały np. pierwsze gangi motocyklowe). Już nie dzieci, a jeszcze nie do końca ukształtowani dorośli. Dzieci były dziećmi, czyli do pewnego momentu zabawki, a potem szkoła i kierunek na dorosłość. I nagle w tym wszystkim zaczyna się rewolucja związana z rock and rollem. To, o czym już kiedyś pisałem, zbudowało zupełnie nowego docelowego odbiorcę. I to odbiorcę, który niezwykle chętnie będzie chłonął wszystkie rzeczy, jakby automatycznie odrzucane przez dorosłych – hałaśliwą muzykę, swobodne ubrania i kompletnie nierzeczywiste historie.

Wspomniany wcześniej Lugosi miał już wtedy za sobą lata największej popularności – w czasie wojny wprawdzie były kręcone filmy grozy z jego udziałem, ale wtedy kino miało nieco inną rolę. Na jego drodze stanął Ed Wood – reżyser, który z jednej strony jest uważany za najgorszego w swoim fachu, a z drugiej – za twórcę, który sprawił, że horrory i sf ponownie zagościły w świadomości amerykańskiego widza. Jeżeli do tego dodamy, że to również okres rozwoju kin samochodowych, to mamy przepis na zupełnie nową jakość.

Od tego momentu kino i historie spod znaku horroru oraz fantastyki zaczęły bardzo szybko się rozwijać. Dodając do tego coraz większą swobodę obyczajową i coraz nowsze technologie (w tym kosmiczne), dostajemy absolutny kanon tego rodzaju sztuki.

W 1968 r. nakręcono film, który na zawsze zostanie absolutnym klasykiem gatunku – „Noc żywych trupów”. Jego reżyser – George Romero – wprowadził na ekrany postać zombie (która już nie mała związku z voodoo, ale często z eksperymentami wojskowymi lub innymi rodzajami skażeń, w tym pochodzącymi spoza Ziemi). Już nie teatralne, lekko komiczne historie w stylu „Plan 9 z kosmosu” (gdzie opowieść ma dosyć swobodny przebieg, nie zawsze utrzymując sens czy zasadność kolejnych wątków i ich rozwinięć, w czym specjalizował się Ed Wood), ale mocne, przerażające kino. Dzięki nakręceniu na czarno-białej taśmie, Romero wrócił do pierwowzorów filmów Pommera i Langa.

„No dobrze, ale, pomijając połowę lat pięćdziesiątych, gdzie w tej historii rock?”  można by zapytać. Właśnie do niego dochodzimy.

Druga połowa lat sześćdziesiątych to rozwój psychodelii. Napędzane narkotykami zespoły zaczęły tworzyć muzykę o nieoczywistej fakturze, z tekstami nawiązującymi do różnych fantastycznych historii, zdarzeń czy postaci. Koncerty przeradzały się w wielogodzinne kolaże dźwięków i obrazów (m.in. Grateful Dead, Pink Floyd). Z psychodelii wywodzi się też termin space rock. W ten sposób muzyka popularna zaczęła wkraczać na grunt grozy i sf.

Za prekursorów rocka tworzonego w ścisłym powiązaniu z horrorem można uznać amerykański The Misfits, który rozpoczął karierę w 1977 r. (chociaż, w dziedzinie scenicznego image, palmę pierwszeństwa należy oddać grupie Kiss wywodzącej się z teatralności glam rocka). Członkowie The Misfits wznieśli podwaliny pod tzw. horror punk, który z powodzeniem promowały później zespoły typu The Damned, a także spora część ruchu związanego ze sceną psychobilly (m.in. The Cramps czy The Meteors). Sam zespół przez lata posiadał własną firmę wydawniczą pod  skądinąd – znajomo brzmiącą nazwą „Plan 9 Records”.

W tym samym czasie zaczął się rysować także drugi nurt straszenia w rocku, czyli rock gotycki, za którego pionierów uznaje się m.in. Bauhaus i Alien Sex Fiend (Bauhaus na pierwszy singiel wybrał utwór Bela Lugosi’s Dead)

Następna dekada to duży rozwój technologii filmowych, a co za tym idzie – większa dostępność do tworzenia filmów wymagających specyficznej charakteryzacji, stosowania efektów specjalnych (z czasem także komputerowych). Dodatkowo pojawiło się nowe medium – kasety wideo, które szturmem wchodziły do domów, a także pierwsze próby telewizji kablowej. Dzięki temu filmy mogły być kręcone (a z czasem nagrywane techniką video) i dystrybuowane z pominięciem dotychczasowych zasad (m.in. związanych z uniezależnieniem się od całej machiny odpowiedzialnej za tworzenie i rozpropagowywanie gotowych obrazów). To także sposób na przynajmniej częściowe obejście istniejącej cenzury.

Do ich tworzenia wymiennie stosowano gotowe elementy tj.: zombie, wszelkiej maści potwory, mutanty, kosmici (oczywiście wszyscy agresywni), zagubieni w lasach nastolatkowie, domy na odludziach, szaleni naukowcy, nieudane eksperymenty, skażenia, nieudolni policjanci i wojsko, a do tego wyuzdane demony, pielęgniarki w lekko niedopiętych fartuchach, pod którymi nie było nic oprócz seksownej bielizny, obowiązkowo wysokich szpilek w kolorze krwistej czerwieni i cała reszta tego panopticum w straszno-śmiesznym anturażu.

Nagle wszystko zaczęło składać się ze sobą. Już nie klasyczne dzieła filmowe jak „Omen” czy „Dziecko Rosemary”, z muzyką komponowaną przez uznanych twórców, milionowe produkcje w stylu „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” ale często niskobudżetowe obrazy z ostrą muzyką i coraz bardziej śmiałymi scenami mordów, gwałtów, wyuzdanego seksu i nieograniczonej przemocy. Powstał nawet oddzielny podgatunek – gore, gdzie granice wszelkiego gustu były wielokrotnie i świadomie przekraczane. Do tego cała galeria okładek rockowych i metalowych albumów z komiksowymi grafikami, pełnych zjaw, potworów, szkieletów, ognia piekielnego i postapo (m.in. Iron Maiden, Slayer, Sodom, Death itd.), które z czasem stworzyły zupełnie nowy kierunek w projektowaniu oprawy albumów muzycznych.

Część z tej twórczości miała charakter dzieł robionych z pełną powagą. Ze względu na wspomniane wcześniej cechy, niektóre z filmów i płyt nigdy nie weszły do masowego obiegu. Dotąd mają ograniczenia wiekowe i obostrzenia w jakiejkolwiek dystrybucji (zarówno fizycznej, jak i cyfrowej).

W latach dziewięćdziesiątych zaczęto odbierać to wszystko z większym dystansem. Filmowcy świadomie zaczęli bawić się pewnymi konwencjami i od początku było to wiadome dla widza. Tarantino, Rodriguez czy w następnej dekadzie Rob Zombie nie udawali, że ich filmy mają stać się poruszającymi dziełami, które na nowo wyznaczą kanony sztuki filmowej. Nie – miały być groteskowo przerysowane w przemocy, z litrami sztucznej krwi, bezmyślnymi wrogami i nie do końca sensownymi historiami (czuć w tym ducha Wooda). Pomimo to stali się docenianymi reżyserami i scenarzystami. Dorastający w latach osiemdziesiątych mieli okazję bycia częścią odbiorców muzyki, filmów, komiksów i książek w klimatach horroru i fantastyki, co jest silnie widoczne w ich twórczości. Bardzo wyraźnie zauważalna jest synergia opowiadanej historii, obrazu i muzyki. Można śmiało stwierdzić, że są to trzy równoważne składowe ich filmów.

O ile Tarantino czy Rodriguez należą przede wszystkim do świata filmu, to Rob Zombie (właśc. Robert Bartleh Cummings) jest wręcz modelowym przedstawicielem połączenia sceny z kamerą: dyskografia obejmująca kilkanaście albumów (zarówno z zespołem White Zombie, jak i pod własnym szyldem, utrzymanych w klimatach metalu, punka, elektroniki i wizerunku zaczerpniętego z horrorów), autor i współautor muzyki do filmów (zarówno własnych, jak i innych twórców, m.in. „Bride Of Chucky”, „Matrix”, „The Scorpion King”, „House Of 1000 Corpses”, „Halloween”), gier komputerowych (m.in. „Need For Speed”, „Gran Turismo 2”, „Brutal Legend”), a także reżyser, scenarzysta i producent filmowy (m.in. „House Of 1000 Corpses”, „Helloween”, „31”) oraz aktor epizodyczny.

Jego filmy to wprost nawiązanie do niskobudżetoweych horrorów (w tym też gore i slasher). Z pełnym rozmysłem czerpie z filmów klasy B, wikłając swoich bohaterów w przygody z zombie, bezlitosnymi zabójcami, czy klątwami sprzed stuleci. Często są okraszone specyficznym humorem. Jest też autorem fikcyjnego trailera do filmu „Werewolf Women Of The SS”. Został on włączony do dwuczęściowej mini serii „Grindhouse” („Planet Terror”, „Death Proof” reżyserowanych przez Rodrigueza i Tarantino), która była stylizowana na seans filmowy w podrzędnym kinie. Przed oboma „właściwymi” filmami można było zobaczyć zapowiedzi innych fikcyjnych filmów: „Machete”, „Machete Kills” i „Hobo With A Shotgun” (co ciekawe, te trzy filmy doczekały się jednak produkcji i powstały jako inspiracja pomysłami wykorzystanymi we wcześniejszych zapowiedziach-żartach). W sumie może i trailer o kobietach-wilkołakach w SS też kiedyś stanie się pełnometrażowym dziełem – kto wie?

A gdyby tak muzyk związał się z komiksem, a potem z filmem? I gdyby jeszcze był… W tym momencie wracamy do początków lat osiemdziesiątych i pionierów łączenia rocka z horrorem. Glenn Danzig (właśc. Glenn Allen Anzalone) to były wokalista zespółów The Misfits, Samhain, Danzig z kilkudziesięciopozycyjną dyskografią obejmującą zarówno albumy zespołowe, solowe jak i utwory wchodzące w ścieżki dźwiękowe do filmów. Do tego producent muzyczny i właściciel wydawnictwa Verotik specjalizującego się w komiksach dla dorosłych (nazwa pochodzi ze złączenia słów „violent” [przemoc] i „erotic” [erotyka]). Sam Danzig od dzieciństwa kolekcjonował historie rysunkowe, marząc o zostaniu autorem, rysownikiem i wydawcą. Założenie wydawnictwa zbiegło się w czasie z zakończeniem w 1995 r. działalności wspomnianego wcześniej „Plan 9 Records”. Pod nowym szyldem ukazało się kilkadziesiąt serii wydawniczych (m.in. „Death Dealer”, „Venus Domina” czy „G.O.T.H.”).

Zgodnie z nazwą, Verotik specjalizuje się w komiksach z silnie zaznaczonymi elementami seksu i przemocy, z czego „Grub Girl” stał się kanwą filmu pornograficznego w 2006 r. W ubiegłym roku powstała rysunkowa pełnometrażowa „Verotika”, która nawiązuje m.in. do serii „The Albino Spider Of Dajette”. Co ciekawe, w części pt. „Drukija, Contessa Of Blood” można odnaleźć odniesienia do historii Elżbiety Batory (siostrzenicy Stefana Batorego, zwanej Krwawą Hrabiną z Čachtic).

Zostawiając Glenna z jego fantazjami i obsesjami, należy także wspomnieć o innych muzykach, którzy w mniej lub bardziej eksponowanych rolach wystąpili w thrillerach, horrorach lub filmach sf. A jest to całkiem spora lista i wcale nie odnosi się tylko do przedstawicieli ostrzejszych odmian rocka (chociaż ci wiodą tutaj prym).

Jednym z liderów na pewno jest Alice Cooper, którego można zobaczyć m.in. w „Monster Dog” (1984), „Prince Of Darkness” (1987) czy „Freddy’s Dead: The Final Nightmare” (1991). Podobnie często pojawia się Henry Rollins (znany z zespołów Black Flag, Rollins Band, a także z działalności solowej) m.in. w „Feast” (2005), „Wrong Turn 2: Dead End” (2007), „He Never Died” (2015). Dalej warto wspomnieć takich artystów, jak: Iggy Pop (The Stoogies, solo), Flea (Red Hot Chili Peppers), Bruce Dickinson (Iron Maiden), Dee Snider (Twisted Sister), Jonathan Davis (Korn). Pojawiają się też zespoły: The Misfits i The Offspring.

Swoje role mieli także: Debbie Harry (Blondie), Sting (The Police, solo), David Bowie, Kris Kristofferson, Grace Jones, Tom Waits, a jeden z horrorów – „Son Of Dracula” (1974) – wyprodukował sam Ringo Starr (aktorsko partnerowali mu na planie m.in.: Keith Moon – The Who i John Bonham – Led Zeppelin, tworząc filmowy zespół Count Downes).

Do tego trzeba dodać setki utworów, które zostały wykorzystane lub specjalnie skomponowane na potrzeby tych gatunków, a których twórcami byli wcześniej wspomniani Rob Zombie, The Misfits, Slayer, a także System Of A Down, Pantera, Slipknot, Marilyn Manson i wielu, wielu innych. Są jeszcze takie ciekawostki, jak specjalnie stworzona ścieżka do udźwiękowienia „Metropolis”, która weszła w skład odnowionej wersji opisywanego wcześniej niemego klasyka z 1927 r. (Giorgio Moroder poprawił zarówno obraz, jak i dodał utwory artystów, np. Freddiego Mercury’ego, Adama Anta czy Bonnie Tyler – co wzbudziło liczne kontrowersje). W zamian Mercury użył fragmentów do solowego teledysku „Love Kills”, a Queen wykorzystało fragmenty w „Radio GaGa”.

Filmowy i muzyczny strach stał się kolejnym składnikiem popkultury. Ma rzesze oddanych wielbicieli i zajadłych krytyków. Jest też świetnym generatorem milionów dolarów dla twórców i dystrybutorów. Przeszedł wieloletnią drogę od podziemnych obrazów i nagrań by z czasem osiągnąć mainstream. Jest rozrywką, ale też sposobem, by miliony reżyserów, aktorów i muzyków na całym świecie mogły stawiać pierwsze, czasem nieporadne, kroki na swojej artystycznej drodze.

Jest też… No dobra, wystarczy. Nie ma sensu brnąć w jakieś dalsze socjologiczno-kulturowe koncepty, bo nie o tym miało być. Dostaliście trochę muzyki, trochę tytułów filmowych, a teraz – do dzieła. Gaście światło, piloty w dłoń, ogdajcie, słuchajcie i zastanawiajcie się, czy boicie się ciemności i co czai się w strefie mroku…

PS Dziewczyny, nie obrażajcie się tak bardzo, że chłopaki kochają się w Mandy Lane…

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć