Czy literatura może zainspirować do wniknięcia w muzykę? Bez wątpienia, ale przecież, zanim jeszcze nauczymy się czytać, umiemy już słuchać… O ile łatwo byłoby mi wskazać książki, które sprawiły, że podjęłam studia filozoficzne, o tyle w przypadku książek o muzyce (lub muzycznych – wszak to nie to samo) kierunek inspiracji przebiegał odwrotnie: pierwotna była pasja muzyczna, potem zaś przyszedł pomysł na odnalezienie muzycznych wątków w literaturze.
Z nostalgią wspominam więc czasy, kiedy – zafascynowana muzyką romantyzmu – zaczytywałam się w biografiach Schumanna, Schuberta i Liszta wydawanych w granatowej serii PWM. Wtedy, w domowej bibliotece, odkryłam też książkę o frapującym tytule: Quasi una fantasia, która okazała się zbeletryzowaną wizją młodości Beethovena. Oba tomy tej zapomnianej już dziś powieści autorstwa Teresy Weyssenhoff pochłonęłam niemal jednym tchem. W tamtym czasie w polskich księgarniach pojawiła się również gruba księga pod tytułem Wyznania Konstancji Mozart Isabelle Duquesnoy, zainspirowana korespondencją Mozarta z rodziną i przyjaciółmi. Autorka stworzyła w niej angażującą wyobraźnię podlotka narrację, opisującą zarówno miłość państwa Mozartów, jak i prozaiczne trudności ich życia. Dziś spoglądam na te lektury nieco pobłażliwie, bez wątpienia jednak ich lekka forma pozwoliła mi z łatwością przyswoić wplecione w przebieg powieści fakty z życia kompozytorów, które do dziś pozostają w mojej pamięci.
Jeśli chodzi o książki o kompozytorach, jak moglibyśmy nazwać tę grupę, chciałabym wspomnieć o jeszcze dwóch pozycjach: jednej wysoce godnej polecenia i drugiej – niestety – ze znacznie niższej półki. Ta pierwsza jest bez wątpienia wszystkim znana – Wszystkie poranki świata Pascala Quignarda należą wszak do absolutnego kanonu powieści traktujących o muzyce. Druga, to niespecjalnie popularna powieść węgierskiego pisarza László Passutha Madrygał, fantazjująca na temat postaci Carla Gesualda, do którego przylgnęła łatka kompozytora-mordercy. Nie wnikając w nikłe walory literackie i poznawcze tej obszernej książki, warto jedynie nadmienić, że jest ona częścią serii powieści o kompozytorach wydawanej (bardzo siermiężnie) w latach osiemdziesiątych przez PWM, której lista bohaterów obejmuje m. in. Wagnera, Paganiniego, Liszta, Czajkowskiego i Debussy’ego.
Powyższe przykłady dowodzą, że życie kompozytorów stanowiło (i nadal stanowi) nadzwyczaj inspirujący materiał dla mniej lub bardziej utalentowanych pisarzy. Znacznie bardziej interesujące bywają jednak pisarskie próby wnikające w samo sedno doświadczenia muzycznego, nierzadko próbujące przetransponować je na język literatury. Sztandarowym przykładem jest tu oczywiście opis sonaty Vinteuila z W poszukiwaniu straconego czasu Prousta (nie wahałabym się zaryzykować twierdzenia, że muzykolodzy czytają li tylko te fragmenty w Proustowskim siedmioksięgu), a także fascynujące passusy z Doktora Faustusa Manna: te poświęcone twórczości Adriana Leverkühna oraz te dotyczące wykładu Kretzschmara o ostatniej sonacie Beethovena. Tych chętnie eksplikowanych, lecz wciąż pełnych tajemnic przykładów nie trzeba zapewne nikomu przedstawiać. Warto jednak wspomnieć o niedawno wydanych utworach literackich polskich twórców, którzy bez wątpienia inspirowali się wymienionymi powieściami. Mam tu na myśli ostatnią powieść Pawła Huelle – Śpiewaj ogrody, w której autor mierzy się z tematem kultu Wagnera, ale również sam komponuje swe dzieło na kształt utworu muzycznego, posługując się motywami przewodnimi i wielowątkową (polifoniczną) narracją, trochę na kształt Mannowskiego arcydzieła. Antoni Libera, znany ze swego zamiłowania do muzyki, w Doktorze Faustusie odnalazł zaś wzór muzycznej egzegezy: w opowiadaniu Toccata C-dur ze zbioru Niech się panu darzy nauczyciel fortepianu dyplomu komentuje Toccatę C-dur Schumanna w sposób łudząco przypominający przebieg wykładu Krezschmara. Ta literacka miniatura jest przy tym doskonałą ilustracją losu samych bohaterów opowiadania, z którymi bez wątpienia utożsamić się może wielu z czytających te słowa.
W tym krótkim wyznaniu czytelniczym nie sposób oczywiście pominąć mojej ukochanej lektury, jaką jest Gra szklanych paciorków Hermanna Hessego, której wątki muzyczne niejednokrotnie przywoływałam już w swoich tekstach. Im mocniej wnikam jednak w świat muzyki, tym więcej muzyczności dostrzegam także w tych dziełach, w których nie jest ona zasygnalizowana jakimikolwiek odwołaniami do muzyki sensu stricte. Z absolutnym zachwytem zaczytuję się w powieściach Italo Calvino albo Vladimira Nabokova, których językowa wrażliwość i misterny sposób konstruowania narracji przynosi przeżycia estetyczne z gatunku tych muzycznych właśnie. Dać się pochłonąć książce lub całkowicie zanurzyć się w słuchanej muzyce to przecież bardzo pokrewne doświadczenia. Może rację miał Schumann, twierdząc, że wszystkie sztuki mają wspólne źródło? A może źródłem tym jest właśnie muzyka?