Dzisiejszy odcinek pokazał, że – wbrew pozorom – najłatwiej wybierać wśród uczestników bardzo dobrych. Ci dzielą się na bardzo dobrych do finału i na bardzo dobrych, ale nie do finału. Prosta sprawa. Tak lub nie.
Propabanda East Collective to jeden z wykonawców w Must Be The Music, po którego występie pozostaje w słuchaczu ogromne wrażenie – niekoniecznie zaraz zachwyt, ale na pewno zdziwienie, zaintrygowanie, niedosyt. Bardzo ważną rolę odgrywa w tej kwestii niezwykle atrakcyjna frontmanka – pieśniarka (jak sama o sobie mówi). Chodzi tu o pewien rodzaj atrakcyjności fizycznej, która przekłada się na niepowtarzalną jakość artystyczną całej grupy. Agrolegancki, tu w wersji studyjnej:
Dzisiejszy występ mógł być wtórny wobec stawiającego poprzeczkę wysoko pokazu castingowego. A nie był. Utwór dobrze dobrany – wesele czy konkury to przecież bardzo ludowe tematy, tutaj raczej na zasadzie scenek rodzajowych. Fachowo wykonany. Dziś drugie skrzypce (zaraz za pierwszymi, których wskazanie jest oczywiste) grał… akordeon. Niezmiernie podobało mi się to, że uczestniczka wydobyła maksymalnie wiele lirycznych momentów, nie tracąc jednocześnie nic ze swego stylu. Cieszę się ponadto, że mogłam obejrzeć zarówno filmik o zespole, jak i późniejszą krótką rozmowę z pieśniarką Propabandy. Oglądanie inteligentnych i wykształconych ludzi zawsze poprawia humor. Dobre humory mieli także jurorzy, nagradzając przemyślany występ czterema zielonymi przyciskami. Macie bardzo dużo energii życiowej – podsumowała Kora. Propabandzie nie wróżyłam i nie wróżę finału MBTM, ale koncertów, po których słuchacze będą wychodzić oczarowani – i owszem! A to – mistrzostwo od niechcenia:
Obdarzonemu ogromnym talentem, młodziutkiemu Hubertowi Bąkowi życzę, aby żadni dorośli nigdy nie popsuli mu szansy na piękną przyszłość. W półfinale polsatowskiego show dorośli-jurorzy zagrali fair play – dali chłopcu 4 x TAK za imponujący występ, ale ostrzegli przed pułapkami tzw. kariery. Proszę cię o jedno: nie zwariuj – powiedział Hubertowi Adam Sztaba. Bardzo bym nie chciała, żeby z ciebie ten talent umknął – dodała Ela Zapendowska. Tego wieczoru ucznia klasy 6c usłyszeliśmy w – bagatela – I surrender Celine Dion.
To cudowne, z jaką łatwością Hubert wchodzi na scenę, bez stresu rozpoczyna piosenkę, a potem rozwija ją i doprowadza do takiej kulminacji, przy której Celine Dion wydaje się być królową powściągliwości. Inna sprawa, że w refrenach bywało nieczysto. Nad tym chłopak musi popracować. Chciałabym za dziesięć lat przypomnieć sobie o nim za sprawą jakiegoś ciekawego projektu i przekonać się, że jest w swoim życiu na właściwym miejscu.
Nad właściwym miejscem w programie Must Be The Music zastanawiam się za to już teraz przy okazji kolejnego już występu Future Folk. To znakomita grupa i jako góralska kapela (domyślam się, bo – rzecz jasna – zaprezentowane instrumentarium nie jest wystarczające do tego miana), i jako profesjonalny zespół wokalno-instrumentalny. Panowie są stylowi, przystojni, medialni… O ile jednak Zbójnicki z castingu był strzałem w dziesiątkę, o tyle folk przyszłości w postaci utworu Dukaty przerósł moje możliwości percepcyjne.
Podsumuję swoje przemyślenia krótko: zapachniało tu disco polo. Muzycy postawili na refren tak chwytliwy, że aż za bardzo. Zwrotki, zdaje się, przypominały rapowanie. Jeśli to wszystko miało być dobre na parkiet grubo po północy – cel spełniony. Chyba jednak apetyt Stanisława Karpiela-Bułecki i jego towarzyszy szuka wyższych smaków. Na obronę też się jednak coś znajdzie – bardzo smakowity (pozostańmy w kuchni) wstęp wokalny, bardzo interesujący tekst (formułę opowiadania z cyklu „chodź, opowiem ci historię” „kupuję” w całości!) i bardzo przyzwoite wstawki instrumentalne. Jurorzy po raz kolejny tego wieczoru dali 4 x TAK. Ten folklor robi wrażenie. Uważam, że jesteście fantastyczni, mimo że numer był taki sobie – podkreśliła Ela, nie zdradzając, czy chodzi o fantastykę w rozumieniu potocznym, czy literalnym. Nie chciałbym, żebyście wygrali, bo musiałbym się z wami spotkać na bankiecie – zażartował lub nie Adam.
Kompletnie za to rozbieżne z jurorami opinie miałam po występie trzyosobowej męskiej i rockowo grającej grupy Sayes, która zgarnęła kolejny w trzecim półfinale programu komplet zielonych przepustek od sędziów. Wydaje mi się, że najlepszy występ, jak dotąd – oceniła Ela. Gracie jak zawodowcy, absolutnie – dopowiedział Adam. Macie taki garażowy sound, a gracie jak profesjonaliści – dodał na koniec Łozo. To prawda, chłopacy grają dobrze. Nie zachwyca mnie jednak zawodzący wokalista. Być może maniera jest tak widoczna, gdyż Sayes śpiewa po polsku (co zresztą zawsze chwalę). Na słowa piosenki: „ostatni raz przekonaj mnie, że to nie tak, że lepiej jest” odpowiem: nie jestem przekonana. To nie tak. Wolę wspominać Salem:
Absolutnie znakomicie zaprezentowała się Natalia Pikuła. Dziewczyna, dotąd występująca wraz z ojcem na weselach (no, zdarzyło się też śpiewanie z De Mono), teraz może wybierać spośród ustawiających się już pewnie w kolejce zespołów muzycznych poszukujących dobrej wokalistki. Niebywały jest przede wszystkim charakter Natalii – i ten sceniczny, i prywatny. Wszystkie charaktery naraz i każdy z osobna kazały jej w półfinałowym odcinku znowu puścić oko do słuchacza – tym razem za sprawą piosenki Damą być z repertuaru Maryli Rodowicz.
Natalia wspaniale sama wyznacza sobie role, które chce zagrać. O tyle polemizowałabym z Adamem Sztabą, który powiedział jej: to nie jest piosenka dla ciebie. Sądzę, że właśnie ta piosenka pokazała po raz kolejny Natalii dystans do siebie i świata. Jej podrygiwanie, miny, gesty, cała stylizacja były w charakterze utworu. Chórki sprawdziły się doskonale, nie wspominając już o świetnie zagranej przez zespół partii instrumentalnej, która była doskonałym polem manewru dla wokalistki. Ty wychodzisz i chce się na ciebie patrzeć – słusznie zauważyła Ela.
Po pierwszej części odcinka, w której jurorzy wykazali się niesłychaną wprost akceptacją (niespotykaną w półfinałach) dla twórczości uczestników, przyszedł czas na surowe pogrożenie palcem. W roli nicponia wystąpił Łukasz „Starszy” Ryś, który ośmielił się pośpiewać w hip-hopowym utworze Miasta nocą. Nie wyszło. Wokal totalnie nieczysty. Sorry – przeprosił Adam Sztaba. Pan po prostu nie umie śpiewać. Nie jest pan śpiewakiem. A każdy rodzaj muzyki musi być muzyczny – stwierdziła Kora. W rezultacie Łukasz otrzymał 4 x NIE. Ja mogę dodać od siebie tyle, że poprzedni utwór Starszego zrobił na mnie większe wrażenie. Tutaj natomiast pragnę pochwalić zwrotki, które były rapowane naprawdę ciekawie, dynamicznie, ze zmiennym tempem – ilość sylab przyrastała proporcjonalnie do emocji. Tekst niegłupi. Ach, gdyby tylko POLSAT zechciał zaprzestać pokazywania w filmikach hip-hopowców, kiedy to piszą swe teksty na kolanie na kartce w kratkę z zeszytu, byłabym ukontentowana.
Materia pojawiła się w półfinałowym odcinku nieco z konieczności, gdyż temu zespołowi TAK powiedzieli przede wszystkim internauci, wręczając mu Jokera. Całkiem zasłużenie, jak się okazało.
Na castingu – metalowa pieśń o rodowodzie polskiej kołysanki. W półfinale – kołysanie także ostre, ale już bez słów i… wcale nie miarowe. Rytmiczny majstersztyk – ocenił Łozo. Wokal został potraktowany jak instrument perkusyjny. To jest znakomicie wymyślone. Panowie – chcę zobaczyć partyturę! – wołał natomiast Adam Sztaba, a ja z nim. Co tu dużo mówić – siedzę nadal nad tym utworem, liczę takty, ogarniam… I to tyle w tej materii.
Zjawiskowy duet Susanna i Aleksander w półfinale wystąpił w tercecie (bo jeszcze perkusista), w którym oceniono solistkę. Bardzo dziwny układ. Talent Susanny tego dnia nie spotkał się z najwyższym uznaniem jurorów. W kłopocie jestem. Taka egzaltacja w śpiewaniu to nie jest moja bajka i to nie jest to, co mnie wzrusza – powiedziała Ela. Bardzo, bardzo przekombinowane – powtórzyła za Adamem Kora. Przekombinowanie to dobre określenie. Z innych, dodałabym mozaikę czy kolaż. To, co konkretnie robiła ze swoim głosem Susanna, a czego jurorzy nie nazwali, to na pewno łączenie śpiewu klasycznego z rozrywkowym i z muzyką świata. To rozmaite zabiegi artykulacyjne. To deformowanie (czy świadomie?) samogłosek, ciągłe zmienianie ich toru, przekraczanie granicy rejestrów głosu, stosowanie dynamiki messa di voce. Nie do końca rozumiem ideę Susanny – jej sztuka jest albo bardzo dobra, albo bardzo kiczowata. A talent i osobowość (malarstwo, dziennikarstwo, poczucie humoru) – niewątpliwe.
Występ Tomka Kowalskiego, zwycięzcy czwartej edycji Must Be The Music nie wzbudził we mnie może aż tylu emocji, co w zeszłych półfinałach Enej czy LemON. Trochę przeszkadza mi to, iż Kowalski stosuje często te same chwyty wokalne. Dobrze natomiast, że wystąpił z własnym zespołem, z całkiem dobrą piosenką. Podobała mi się kulminacja ostatniego refrenu. Dawno Tomasza w telewizji nie było widać. Ale to dobrze. Mądry człowiek.
Bardzo zgodni byli tego wieczoru jurorzy. Jeśli nie cztery razy TAK, to cztery razy NIE. Dla mnie finałowa dwójka była oczywista – Natalia Pikuła oraz Materia. I tak też się stało.