Jakub Józef Orliński, fot. Honorata Karapuda; mat. promocyjne artysty https://jakubjozeforlinski.com

wywiady

Tańczący z bel canto. Rozmowa z Jakubem Józefem Orlińskim

Zaraz na początku pandemii, 22 maja 2020 roku, kiedy świat zatrzymał się w bezruchu wróżąc złowieszczy chaos, niepewność i niepokój, „spotkałam się” w godzinach bardzo porannych przy telefonie z człowiekiem, którego osobowość nie mieści się w żadnych ramach ani schematach zwyczajowo pojmowanego sukcesu (choć ten konsumuje ze smakiem już od paru ładnych lat). Młody mężczyzna, który dziesięć lat temu, organizując po maturze swoją życiową drogę, zaliczał wpadkę za wpadką, w postaci oblanych egzaminów czy nieudanych konkursów, dziś jak zjawisko, z burzą kręconych włosów, w pogniecionej koszuli, święci triumfy na absolutnie najważniejszych scenach świata, wypełniając je swoim kontratenorowym bel cantem.

Z wielką radością zapraszam do przeczytania rozmowy z Jakubem Józefem Orlińskim!

Joanna Stanecka: Jak się czujesz w tej sytuacji pandemicznej? Odpadło Ci wiele koncertów?

Jakub Józef Orliński: Bardzo dużo. Powinienem być w Warszawie dopiero we wrześniu.  Na koniec marca wypadła mi cała produkcja operowa, potem dwie trasy koncertowe po Francji i Hiszpanii, teraz miałem być w San Francisco, też przy produkcji operowej, potem Aix-en- Provence, a dalej we Francji i w Kanadzie – wszystko odwołane.

J.S: Przykro Ci z tego powodu?

J.J.O: Ja bardzo szybko adaptuje się do sytuacji zastanej. Oczywiście, jest mi przykro, bo lubię śpiewać i lubię występować. Przykro z uwagi na melomanów, którzy wykupili bilety na przedstawienia bądź spektakle i teraz tego wszystkiego nie ma. Martwię się, że niektóre mniejsze festiwale czy instytucje kulturalne po prostu przestaną istnieć. To mnie boli. Będzie im trudno przetrwać to wszystko od strony ekonomicznej. Osobiście żyję skromnym życiem i stać mnie na to, żeby nie pracować przez trzy, cztery miesiące. Nie mam dużych wymagań. Sam sobie coś ugotuję. Od ośmiu lat nie byłem w Warszawie dłużej niż dwa tygodnie w ciągu roku, więc dla mnie to jest taka… trochę zaskakująco przyjemna sytuacja. Mam takie swoje miejsca, gdzie mogę ćwiczyć i nikomu nie przeszkadzam, więc sporo pracuję. Mam na przykład swoje miejsce, gdzie tańczę Breaking…

J.S: Tańczysz Breaking?

J.J.O: No tak. Tak. 

J.S: Niesamowite.

J.J.O:  (śmiech) Tak. No i mam swoje mieszkanko… I ulubione miejsca w Warszawie. I takie jedno na Żoliborzu, które już jest otwarte po zaostrzonej pandemii i mogę tam sobie rano wpaść na kawę… Mam miejsca, gdzie chodzę na spacerki. Więcej do szczęścia nie potrzebuję. Moje życie tak naprawdę w ogóle się nie zmieniło. Przedtem byłem tylko w rozjazdach i występowałem. Mnóstwo śpiewałem… Teraz też cały czas śpiewam, tylko jestem w jednym miejscu. Z Aleksandrem Dębiczem wyprodukowaliśmy już parę filmików, naszych małych projektów, wrzuciliśmy to na YouTube. Ta praca kreatywna cały czas trwa. Także performance jest… tylko w innej formie.

J.S: Czyli nie widzisz tej całej sytuacji w czarnych kolorach?

J.J.O: Ona uzmysłowiła mi, że nie da się jednak niczym zastąpić przedstawienia czy koncertu na żywo. Mogę sobie nagrywać piękne obrazki i filmiki, ale nic nie zastąpi prawdziwego kontaktu widza z artystą. Ta teatralna energia, reakcje publiczności, gorące emocje, brawa… To nie to samo, co włączenie przycisku w laptopie, popatrzenie chwilę, potem przerwa na rozmowę telefoniczną i wyjście do kuchni po coś do jedzenia… To nie to samo. 

I myślę, że nie tylko nam, artystom brakuje sceny i kontaktu z żywym widzem, ale także widzom brakuje kontaktu z żywym artystą. Osobiście bardzo tęsknię za koncertami, brakuje mi wizyt w teatrze i doświadczania sztuki od strony widowni. Brakuje mi po prostu normalnych interakcji.

A ja dalej pracuję. Teraz właśnie wynajduję materiały na kolejną, solową płytę, a to zabiera strasznie dużo czasu. Wraz z moim przyjacielem Yannisem Francois wykopujemy takie skarby, które nie były wystawiane od 250, czasami 300 lat. Trzeba to przełożyć na współczesną notację muzyczną, znaleźć jakiś wspólny pierwiastek, zlepić to w całość… To wymaga wytrwałej  pracy. Cały czas jestem zajęty!

J.S: Ja muszę wrócić do tego breakdance. Tańczysz Breaking?

J.J.O: Breaking zacząłem z 10 lat temu, akurat wtedy, jak zdecydowałem się na studia wokalne w wieku 18/19 lat. Robię to nieustannie, z małymi przerwami na kontuzje. Jestem związany z grupą Skill Fanatikz i to jest dla mnie taka druga rodzina. Jeździliśmy po całej Europie na różne zawody. Trenowaliśmy razem, imprezowaliśmy razem. Teraz z wiadomych powodów tego nie robimy, wszystko zamknięte, spotykać się nie można…

J.S: Ale cudownie, fantastycznie!

J.J.O: No… Tak. (śmiech) To stanowi dla mnie taką odskocznię. Świat muzyki klasycznej bywa wyczerpujący mentalnie. W breakingu mogę się wyszaleć, to do mnie pasuje, daje poczucie równowagi, mając na przeciwległej szali muzykę klasyczną. A poza tym utrzymuję dzięki breakingowi wytrzymałość, która jest w moim zawodzie bardzo potrzebna. Jestem przygotowany na pracę od 8.00 rano do 2.00 w nocy. Kondycję mam – działam.

J.S: Czyli jesteś „pracusiem”? Cecha charakterystyczna wszystkich Polaków, absolwentów nowojorskiej Juilliard School! Opowiadał mi o tym Twój przyjaciel i wspaniały pianista, z którym miałam przyjemność przeprowadzić też wywiad dla MEAKULTURA z Michałem Bielem [TUTAJ]. O Waszej polskiej ekipie, która 12 godzin na dobę okupowała „ćwiczeniówkę”, czyli salę prób w Juilliard School.

J.J.O: No oczywiście. Przychodziłem do szkoły o 8.00 rano i wychodziłem, jak Juilliard zamykano. Nie miałem pieniędzy, dostałem stypendium tylko na jeden rok. Nie wiedziałem, jak długo będę mógł tam być, więc chciałem ten darowany mi czas na naukę w tak dobrej uczelni wykorzystać po prostu na tyle, na ile się da. Jak udało mi się zdobyć stypendium na drugi rok, to wtedy odetchnąłem z ulgą i było już lepiej. Aby się tam uczyć, trzeba zapłacić 42 000 dolarów. Skąd miałem wziąć te pieniądze? Rodzice nie mieli, a moje oszczędności to było zaledwie pare tysięcy złotych.

Więc jak już dostałem pieniądze, to chciałem jak najlepiej je wykorzystać. Razem z Michałem Bielem byliśmy już w takim wieku, że doskonale wiedzieliśmy, czego nam konkretnie potrzeba i na czym się skupić. Byliśmy już absolwentami polskich wyższych uczelni muzycznych, więc wiedzieliśmy czego chcemy i jak do tego dojść.  Znaliśmy swoje mankamenty i mocne strony. Nie szukaliśmy jak dzieci we mgle jakichś mniej lub bardziej trafionych inspiracji. Nasze oczekiwania były dojrzałe, sprecyzowane i przemyślane. Stąd też pewnie ta intensywna praca.

J.S: A przypominasz sobie taki moment w dzieciństwie czy młodości, ten pierwszy kontakt z muzyką, kiedy ona Cię w jakiś szczególny sposób wzruszyła i pomyślałeś sobie, że może w tym kierunku pójdziesz w życiu?

J.J.O: Oj nie. Nie powiem Ci. (pauza) Nie przypominam sobie. W moim życiu działo się tyle różnych rzeczy, że tego sobie nie przypominam. Chociaż… Na pewno zrobił na mnie wrażenie koncert w Filharmonii Warszawskiej, „The King’s Singers”. Poszliśmy tam z Chórem Gregorianum, w którym jako chłopiec śpiewałem. Tak, ten koncert zapamiętałem w szczególny sposób.

Nie wiem, czy to był „ten” pierwszy moment, ale właśnie koncert „The King’s Singers” był dla mnie olśnieniem.  Po tym wydarzeniu nie mogłem się zupełnie pozbierać. Strasznie byłem potargany emocjonalnie. Ta ich lekkość, profesjonalizm i humor! Pomyślałem sobie: to jestem ja!

Był to mój ideał ansamblu wokalnego plus trzy aspekty, które uwielbiam w performansie: lekkość, profesjonalizm i humor. To była moja inspiracja na życie.

Jakub Józef Orliński & Michał Biel

Jakub Józef Orliński & Michał Biel – Cracow Concert; https://jakubjozeforlinski.com/

J.S: A śpiewanie w chórze, co Ci ono dało? Bo byłeś dość małym chłopcem, jak zostałeś tam zwerbowany…

J.J.O: Co mi dawało? (śmiech). To była jedna z wielu rzeczy, którą po prostu robiłem. Grałem w tenisa, jeździłem na rolkach, na deskorolce, próbowałem akrobatyki i wielu, wielu innych rzeczy. No i między tym wszystkim był też ten chór. To była atrakcja! Mnóstwo dzieciaków, spotkania dwa razy w tygodniu, potem koncerty. Było cudownie! Nawiązałem tam wiele przyjaźni na całe życie. Z niektórymi chłopakami znam się już 21 lat! Z dzisiejszej perspektywy myślę, że właśnie ten chór bardzo wpłynął na moją późniejszą karierę.

J.S: Ale wtedy była to dla Ciebie jedna z wielu atrakcji?

J.J.O: Tak. Ale mogę powiedzieć, że taka najintensywniejsza atrakcja, no i najbardziej usystematyzowana. Spotkania odbywały się regularnie, dwa razy w tygodniu, potem koncerty. To miało po prostu konkretną strukturę. Moja mama lub tato zawozili mnie tam na zajęcia, do tego dochodziły koncerty i obozy. To była gromada fantastycznych ludzi, zresztą moja mama do dziś przyjaźni się z osobami prowadzącymi ten chór, m.in. z Bereniką Jozajtis. Byłem tam, bo było po prostu fajnie. Nie zastanawiałem się, do czego to może prowadzić.

J.S: A potem było liceum plastyczne…

J.J.O: A potem było liceum plastyczne. (długa pauza)

J.S: No i kiedy przyszedł pomysł na śpiewanie?

J.J.O: No właśnie wtedy. Nie wiedziałem co dalej zrobić z życiem. Śpiewałem w chórze, a liceum plastyczne pokazało, że artystą-wizualistą raczej nie zostanę, bo fatalnie mi szło i już się przyzwyczaiłem, że śmiano się z moich prac. W trzeciej klasie oznajmiłem mojej pani wychowawczyni, że ja się będę uczył historii muzyki na egzamin maturalny, żeby móc złożyć papiery na Uniwersytet Muzyczny i mogę być użyteczny jako model, mogę siedzieć z książką, bo ja się muszę uczyć. Wychowawczyni się zgodziła, ponieważ była to bardzo miła osoba i po prostu widziała, że rysowanie to jest absolutnie nie moja bajka. No i zdawałem na wydział wokalny Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, na który się nie dostałem trzy razy. Zdecydowałem się na studia niestacjonarne przy Uniwersytecie, za które musiałem płacić. Miałem jednak bardzo małe pojęcie o muzyce. Trochę byłem „chłopakiem z ulicy”. Młodzież miała za sobą ukończone szkoły muzyczne drugiego stopnia, a ja nie miałem o muzyce zielonego pojęcia. Śmieszne jest to, że kiedy zdawałem pierwszy raz na Uniwersytet Muzyczny, przeszedłem wszystkie etapy i odpadłem jako ten, który znalazł się niedaleko pod kreską. A kiedy byłem już na Uniwersytecie w wersji płatnej, to odpadałem na pierwszym etapie. No i wreszcie po trzech latach dostałem się na studia magisterskie, a wszystko dzięki mojej cudownej Pani profesor Annie Radziejewskiej, która przez cały ten czas we mnie wierzyła i wkładała we mnie dużo swojego czasu i pracy.

J.S: A co śpiewałeś na egzaminie? Już wtedy byłeś kontratenorem?

J.J.O: Ja zawsze byłem kontratenorem. Przez chwilę tylko w Chórze Gregorianum śpiewałem jakieś średniowieczne utwory barytonem, bo to jest mój naturalny głos, ale poza tym, to zawsze śpiewałem kontratenorem. Na egzaminie prezentowałem różne utwory, głównie barokowe, ale też pieśń polską. Nie do końca pamiętam co tam się działo, ale nie było to zbyt rewelacyjne.

J.S: A Akademia Operowa przy Operze Narodowej pojawiła się już po studiach wokalnych?

J.J.O: Niezupełnie. To był rok 2012, kiedy zrobiłem licencjat, czyli aż do 2014, do mojej magisterki byłem w Akademii Operowej prowadzonej przez panią Beatę Klatkę. A właśnie w tym roku, po mojej magisterce miałem swoją pierwszą zagraniczną produkcję w Niemczech i potem sporo tam występowałem. Także byłem już półtora roku w biznesie, zanim pojechałem do Juilliard School. Ale w Akademii Operowej spotkałem korepetytora, naszego pianistę i nauczyciela Eytana Pessena, i to on mnie „wypchnął” do Nowego Jorku. Powiedział, że stać mnie na więcej, tylko jeszcze muszę trochę popracować.

J.S: Eytan Pessen nie tylko dał Tobie „kopniaka” i zainspirował do zainteresowania się edukacją na światowym poziomie. On chyba ma wyjątkowego „nosa” do wyczuwania wybitnych talentów, bo sporo pianistów czy śpiewaków właśnie dzięki niemu zdecydowało się na poszerzenie artystycznych horyzontów, szczególnie w Juilliard School.

J.J.O: W Akademii Operowej pracuje dużo fantastycznych ludzi. Pani Beata Klatka prowadzi REWELACYJNIE program edukacyjny i zaprasza do współpracy fantastycznych artystów na światowym poziomie, którzy dają nam rzetelny warsztat wokalny i są dla nas inspiracją. Jednak w moim przypadku Eytan Pessen był strzałem w dziesiątkę. Zresztą nie tylko w moim. Na roku studiowali bardzo utalentowani ludzie, których dziś można zobaczyć na deskach operowych całego świata: Andrzej Filończyk, Michał Biel, Krzysztof Bączyk, Adriana Ferfecka, Maciek Kwaśnikowski, Ewa Danilewska, która teraz jest w Monachium, Mikołaj Trąbka. Eytan i jego partner Matthias Rexroth wygenerowali całe rzesze artystów, którzy nie śpiewają od czasu do czasu w jakichś „dziurach”, ale są obecni na dużych scenach i otrzymują wspaniałe, rzetelne partie. Także dla mnie to jest ewidentny znak, że ten „gość”, pomimo że nie jest śpiewakiem, tylko korepetytorem, pianistą, zna się i ma absolutną intuicję do wyszukiwania i wspierania talentów. On wie, jak uczyć, jak funkcjonuje głos, jak się może rozwinąć, co ma komu w danym momencie powiedzieć, jak zainspirować… Oczywiście czasami ktoś się zbuntuje, nie każdy musi z nim czuć tę samą chemię. Ale dla mnie jest mimo wszystko fascynujące, że prawie wszyscy ludzie, którzy się z nim stykają, wystrzeliwują w górę, rosną im skrzydła, wierzą w swoje możliwości i szybują w stronę bardzo interesujących karier.

J.S: Kiedy ten „nos” się ujawnia? W momencie przyjmowania odpowiednich ludzi do Akademii Operowej, czy w procesie późniejszej edukacji? Jak myślisz?

J.J.O: Oj, na to nie ma stuprocentowego przepisu. Na egzaminy zgłaszają się czasami setki osób. Może się zdarzyć, że ktoś ma zły dzień, albo w jakiś szczególny sposób nie udało mu się zabłysnąć. Podczas egzaminów pani Beata Klatka ma ręce pełne roboty, a rodzaj skupienia, który osiąga, jest dla niej wyczerpujący. Myślę jednak, że pani Beata, Matthias Rexroth i Eytan Pessen mają ogromne doświadczenie w procesie edukacji wokalu. Mam wrażenie, że nawet jak komuś nie udało zaprezentować się optymalnie, to oni słyszą – i w głosie, i w osobowości – po prostu potencjał albo jego brak. Widzą siłę i możliwości danego człowieka – czy jest otwarty, czy łatwo przyswaja powierzone mu zadania, czy jest elastyczny… Na to składa się wiele czynników. Ale tak naprawdę to żaden pedagog ani akompaniator/korepetytor nie jest magikiem i nie wyczaruje twojego potencjału, głosu czy muzykalności. Przed egzaminem to ty musisz zdecydować jaki repertuar zaprezentować, ty musisz pójść do sali i to wyćwiczyć. Po takiej wstępnej próbie przed egzaminem z Matthiasem czy Eytanem to ty musisz zdecydować, jak się z nimi „ułożyć”, musisz ich sugestie przeanalizować i sam zdecydować, które ich rady na ten krótki moment egzaminu przyjąć, a które nie.

J.S: Nie dostałeś stypendium na pierwszy rok w Juilliard School. Jak sobie dałeś radę?

J.J.O: Dostałem połowę stypendium. Moja historia z Juilliard School jest bardzo skomplikowana i nie poszło mi tak gładko ze wszystkim, jak w przypadku innych kolegów. Pojechałem tam z zamysłem dostania się na wydział ADOS (Artist Diploma in Opera Studies). Zaproszono na ten egzamin 38 osób z całego świata, a miało się dostać 2-3 studentów. Egzamin był wielopoziomowy i składał się nie tylko z prezentacji utworów wokalnych z pianistą, ale trzeba było też m.in. powiedzieć monolog po angielsku i odbyła się na oczach komisji próbna lekcja z wymowy włoskiej, na podstawie której fachowcy oceniali szybkość i dokładność mojego uczenia się. Po egzaminach szanowna komisja zakomunikowała mi, że raczej nie widzi kontratenora na tym wydziale, ale proponuje mi inny wydział GD (Graduate Diploma). Bardzo się ucieszyłem z takiego rozwiązania. Tylko że na egzamin na ten inny wydział miałbym przyjechać za pół roku, na tydzień. Załamałem się. Nie było mnie na to stać! Samolot do Nowego Jorku w dwie strony plus tygodniowy pobyt w metropolii, która jest strasznie droga. Powiedziałem im, że mowy nie ma. Że mnie na to nie stać, że nikt mnie nie poinformował wcześniej i ja nie mogę sobie pozwolić finansowo na to, żeby tak latać w kółko bez sensu. Zaśpiewałem dla wszystkich możliwych profesorów w tej szkole! Za pół roku inaczej nie będzie. Byłem wściekły. Wszyscy już wiedzą, jak ja śpiewam, jakie mam możliwości, kim jestem, więc nie ma powodu egzaminowania mnie drugi raz (tylko dla formalności – za moje ciężko uzbierane pieniądze). Udało mi się tę sprawę przeforsować. Miałem dostać całe stypendium, czyli 42 000 dolarów. Jednak rzeczywistość okazała się nie taka różowa, gdyż dostałem połowę tego. Miesiąc bezsennych nocy. Stres potworny. Aplikowałem do wszystkich możliwych fundacji, gdzie się da, o każde możliwe parę dolarów.

J.S: Jak się czułeś w takich momentach? Teraz udzielasz mi wywiadu, opowiadasz o swojej historii barwnie, lekko ze swadą, ale nie było Ci łatwo i na początku Twojej wokalnej drogi zaliczyłeś sporo porażek. Twoja determinacja świadczy o sile, wierności sobie, przekonaniu o własnej wartości, o przyjaźni z samym sobą i zaufaniu do siebie i  swoich możliwości.

J.J.O: Byłem zły… Byłem po prostu zły. No ale jak już tam pojechałem, to przecież nie będę unosił się honorem. Nie powiem: „kij wam w oko” i nie odwrócę się plecami.

J.S: Zły! (śmiech) W sumie bardzo zdrowe. A nie miałeś momentów zwątpienia? Nie myślałeś sobie: „co ja tu robię? Śpiewam tym kontratenorem, jak jakiś wariat, nic z tego nie będzie”.

J.J.O: Oczywiście, że tak! Ale to wszystko było jeszcze bardziej skomplikowane. Bo na początku Eytan powiedział, że z moim głosem powinienem zdawać do Curtis Institute of Music w Filadelfii. Moja pierwsza historia z Ameryką była taka, że poleciałem do tej Filadelfii i zdawałem tam na dwuletnie studia podyplomowe. I przeszedłem wszystkie etapy do samego końca. Na ten program przyjmowano tylko jedną osobę, bo Curtis jest maleńką szkołą. I już na samej mecie dyrektor szkoły powiedział mi, że nie mają właściwie profesorów, którzy by mogli szkolić mój głos, nie mają specjalistów od muzyki dawnej. I tyle.

Wiedziałem, że z moim głosem muszę się gdzieś „usytuować”, bo jeżeli chce się funkcjonować na wyższym „levelu”, to nie wystarczy tylko ładnie śpiewać. Trzeba wiedzieć dokładnie jak się śpiewa francuskie chansons, niemieckie Lieder, jakie są tradycje wykonawcze, jak się wypowiada poprawnie wokale po włosku, łacinie czy angielsku. Te szczegóły z pozoru nie są aż tak ważne, ale jeżeli chodzi o topowe konkursy czy światowe opery klasy A, to właśnie takie „drobiazgi” decydują o tym, czy będziesz tam pracował, czy nie. Precyzyjne działanie.

To jest mój stan umysłu: „jesteś profesjonalną osobą, masz cel, wiesz dokładnie, dokąd iść”, a nie: „o, tak sobie pośpiewam, bo tak mi się podoba”.

Chodziło o rzetelną wiedzę, którą chciałem uzyskać, a mogłem to osiągnąć konkretnie w tym czy tamtym miejscu. Zawsze marzyłem o światowych kontaktach, o tym żebym mógł swobodnie porozumiewać się w różnych językach, swobodnie w nich śpiewać. A skończyło się na tym, że dostałem najbardziej prestiżowe stypendium na świecie, stypendium Fulbrighta.

J.S: Ameryka nie przywitała Cię tak, jak sobie wyobrażałeś.

J.J.O: Zazwyczaj bywam zły krótko. Moja droga była ciężka, ale ja nigdy nie skupiam się na problemach. Jak gdzieś mnie nie chcą, to koncentruję się i błyskawicznie szukam innego rozwiązania. W ostatecznym rozrachunku pokazałem im, że dzięki mojej pracowitości i konsekwencji osiągnąłem dużo i dziś mogą się w Juilliard School szczycić, że mieli takiego studenta. Już przecież na pierwszym roku udało mi się wygrać trzy potężne konkursy amerykańskie, w tym właśnie Metropolitan Opera i dość szybko udowodniłem im, że popełnili błąd traktując mnie na początku tak, jak to zrobili. Nigdy nie trzymam urazy w sercu, ale ten okres w Juilliard School… Tego się nie da tak łatwo z pamięci wymazać.

J.S: A Nowy Jork? Dobrze się tam czułeś? Inspirował cię? Dawał Ci energetycznego kopa?

J.J.O: Z pierwszego roku pobytu tam zupełnie nie pamiętam Nowego Jorku. Skupiałem się na tym, żeby tam przetrwać, udowodnić w szkole swoje kompetencje i byłem po prostu skoncentrowany na zdobywaniu wiedzy i umiejętności. Mieszkaliśmy w akademiku razem z Michałem Bielem. Warunki były okropne. Gnieździliśmy się razem na sześciu metrach kwadratowych. Mieliśmy łóżko piętrowe, dwa biureczka, dwie dziury w ścianie udające szafę na ubrania i okno, którego w dodatku nie dało się otworzyć, bo w Ameryce są zasady, że nie wolno otwierać okien, które są powyżej trzeciego piętra… Warunki były ciężkie. Plusem było to, że mieszkaliśmy prawie w szkole. Zjeżdżało się kilkanaście pięter windą, potem przechodziło przez mały mosteczek i już… Można było zamknąć się w sali i ćwiczyć. I do Central Parku też było blisko. Czyli przez pierwszy rok poruszałem się w takim maleńkim obszarze: Linoln Center z Juilliard School i Metropolitan Opera, Cental Park plus akademik. Nie mogłem delektować się w pełni Nowym Jorkiem, bo nie miałem kasy. Żywiłem się głównie mocno niezdrowym jedzeniem z akademickiej stołówki i bananami z masłem orzechowym; poważnie myślałem o tym, czy uda mi się przeżyć następny dzień. 42 000 dolarów rocznego czesnego, z czego dostałem tylko połowę plus 16 000 dolarów za ten nieszczęsny akademik. Trzeba się było nieźle nagłowić, skąd te pieniądze dostać. Udało się. A drugi rok, z uwagi na przyznane mi pełne stypendium był bez porównania łatwiejszy. Także dopiero wtedy sobie ten Nowy Jork pooglądałem. 

J.S: Chodziłeś do Metropolitan Opera?

J.J.O: Mieliśmy bardzo duże możliwości. Wszystkie te miejsca, jak New York Ballet, Carnegie Hall, Metropolitan Opera były dla nas jako studentów Juilliard School łatwo dostępne. Szkoła miała dostęp do informacji: kto, ile biletów, gdzie zwrócił, kiedy i gdzie jakie miejsca będą wolne, więc kto naprawdę chciał wybrać się na dany spektakl czy koncert, mógł sobie zawsze jakąś wejściówkę załatwić. Czasami nawet za darmo albo za niską, symboliczną opłatą. Metropolitan Opera zapraszała nas regularnie na próby generalne, które odbywają się tam zazwyczaj o 10.00 rano.

Nigdy nie zapomnę spotkania z Mariuszem Kwietniem, który zaprosił mnie na swój spektakl w Metropolitan, poświęcił mi sporo swojego cennego czasu na rozmowy, które okazały się dla mnie niezwykle cennym źródłem informacji. A poza tym czułem się zaszczycony, że zaoferował mi tyle swojej uwagi i że w pewnym sensie się mną mentalnie zaopiekował, szczególnie że nasze spotkania miały miejsce podczas owego konkursu wokalnego, o którym mówiłem. Ta merytoryczna i duchowa pomoc Mariusza Kwietnia była dla mnie wielkim wsparciem. Spotkałem osobiście światowego barytona, przed którym czułem olbrzymi respekt, a który okazał się ciepłym, miłym, dobrym, empatycznym, absolutnie normalnym człowiekiem. Świat muzyki klasycznej nie zawsze tak wygląda. Często doświadczam zazdrości albo nastawienia: „sam sobie radź kolego”. A tu? Objawienie! Mariusz był tak szczęśliwy i dumny, że tylu młodych śpiewaków tak świetnie radzi sobie w Juilliard School. Zapraszał  także na nasze koncerty, których miałem parę z Michałem Bielem jako pianistą, wszystkich swoich znajomych, co sprawiało, że mieliśmy widownię pełną życzliwej nam publiczności.

A ja zgłosiłem się do Mariusza Kwietnia tylko po to, żeby pomógł mi okiełznać moją straszną tremę związaną z konkursowym występem na deskach Metropolitan Opera. W życiu by mi do głowy nie przyszło, że podczas mojego pobytu w Juilliard przyjdzie mi tam wystąpić. Chciałem siebie zaspokoić i uspokoić. Światowa orkiestra, dyrygent, publiczność na 4 000 osób, a ja mam tylko 5 minut generalnej próby.

Słowa Mariusza: „wyluzuj”, „chill out”, „akustyka jest świetna”, „niczym się nie stresuj” – były bezcenne.

Jakub Józef Orliński The Tempest

H. Purcell The Tempest (Ariel), Teatr Collegium Nobelium, Warszawa, 2012; https://jakubjozeforlinski.com/

J.S: To niezwykle miło słyszeć coś takiego. Mamy naprawdę wspaniałą ekipę Polaków- Śpiewaków, którzy wzajemnie się wspierają. Pamiętam rozmowę z Hubertem Zapiórem [TUTAJ], który podobnie wyrażał się o Arturze Rucińskim.

J.J.O: Tak! Tak samo pan Piotr Beczała! To nie tylko wspaniały artysta, ale także człowiek. Pamiętam jego lekcję z Piotrem Buszewskim w Juilliard School, z której wszyscy skorzystaliśmy. Świetnie go ustawił! Przecież takie lekcje u światowych sław kosztują majątek. A pan Piotr pracował z radością pro publico bono! To było bardzo miłe i serdeczne.

Dobroć w człowieku pozwala osiągać wielkie rzeczy i cieszy mnie, że ludzie, którzy tyle osiągnęli nadal pozostają dobrzy. To jest budujące i wzruszające.

Ale spotkałem też takich, którzy nie prezentują sobą podobnej formy.

J.S: No zdarza się. Ale nie warto.

J.J.O: Nie warto.  

J.S: A po Juilliard już była kariera i torpeda?

J.J.O: Torpeda. Ja już przed Juilliard jeździłem na różne konkursy po całej Europie, dużo koncertowałem z mniejszymi zespołami operowymi w Polsce, półtora sezonu jeździłem po całych Niemczech: Aachen, Gütersloh, Heilbron, Karlsruhe, Lipsk, Giesen. Skończyłem studia, pamiętam, 17 maja, a już 25 byłem na festiwalu w Aix-en-Provence. I od tego momentu pracuję aż do teraz… Aż przyszła pandemia. Do tego czasu nie miałem wakacji.

J.S: Jaka jest Twoja „Czekoladowa literatura”? Wolisz koncerty, czy raczej lubisz wcielać się w role i pracować w całych produkcjach?

J.J.O: Uwielbiam i jedno, i drugie. W moim grafiku rocznym występuje naprzemiennie raz jedno, raz drugie. Zazwyczaj robię cztery produkcje rocznie plus masa koncertów. Uwielbiam produkcje operowe: wcielanie się w rolę, kostiumy, scenografia itd. A z drugiej strony nie ma nic piękniejszego niż tournée z fajnym zespołem, koncert jeden za drugim w różnych miastach. Tak naprawdę każdy koncert jest inny, nie ma dwóch takich samych. Jak masz dobrych muzyków, to można pozwolić sobie na muzyczne żarty, na improwizację, to jest prawdziwy „fun”. No i uwielbiam koncerty tylko z fortepianem, na którym gra Michał Biel. Ktoś może powiedzieć, że rozumiemy się bez słów. Na koncercie już tak, ale ten jest poprzedzony licznymi próbami, podczas których buzia nam się nie zamyka! Michał mówi: „zróbmy to tak”, na co ja: „nie, tak jest bez sensu, zróbmy tak”, na co on: „nie, tak nie, to lepiej tak”. Mamy czasami zupełne inne spojrzenia na interpretacje danych utworów. Ale to ścieranie się, ta konstruktywna krytyka owocuje potem naprawdę ciekawymi kawałkami. Michał jest najszczerszą osobą, jaką znam i jeżeli coś jest źle, to ja zawsze wiem, że on mi to powie. Nie lubię takiej pracy, kiedy ktoś cały czas mówi: „brawo, pięknie”. Jak pięknie, jak nie jest pięknie! Jestem śpiewakiem, ale jestem też normalnym człowiekiem i muszę po prostu pewne fragmenty wyćwiczyć, „dotrzeć się” z pianistą. To jest absolutnie normalne, że nadal mam jakieś fragmenty do poprawienia i do wyćwiczenia. Nie ma czegoś takiego jak perfekcyjne śpiewanie. To nie funkcjonuje. Mogę być super wybitnym artystą i mieć świetną technikę, ale utwór wyćwiczyć trzeba. Głos się zmienia z dnia na dzień. Przez całą karierę trzeba rzetelnie pracować.

J.S: Czujesz różnicę w śpiewaniu produkcji operowych i koncertów? Chodzi mi po prostu o eksploatację. Podczas spektaklu dzielisz swoją energię na scenie z wieloma artystami. Spoczywa na Tobie mniejsza odpowiedzialność. Podczas koncertu jednak cała uwaga skupia się tylko na śpiewaku. Dźwigasz na swoich barkach cały koncert.

J.J.O: Nie myślę o tym. Jak jadę w trasę, mam dajmy na to 12 koncertów i wiem, że wszystkie bilety są wykupione, to rosną mi wielkie skrzydła u ramion i to jest niesamowity zastrzyk endorfiny. Oczywiście jest presja, ale nie chcę o niej nic wiedzieć, ani jej czuć. Przecież moja pierwsza solowa płyta „Anima Sacra” – to są wszystko światowe premiery, poodkopywane, utwory barokowe, głównie szkoły neapolitańskiej. Jestem bardzo szczęśliwy, że mimo tak nieznanego repertuaru ludzie nadal kupują bilety i z wielką ciekawością podchodzą do tych odkopanych dzieł. To piękne uczucie przywrócić takie arcydzieła do życia i widzieć jak entuzjastycznie publiczność na nie reaguje.

Pracowałem nad tą płytą półtora roku: razem z Yannisem wygrzebywaliśmy zapomniane barokowe utwory, on je edytował a ja je badałem i sprawdzałem w głosie czy na pewno pasują i czy dobrze będą współgrać z innymi już wybranymi utworami.

Kiedy wychodzę na scenę i widzę pełną salę, to po prostu się cieszę, że ktoś chce mnie słuchać. A poza tym mam olbrzymią satysfakcję, że wydobywam na światło dzienne kompletnie dotąd niewykonywane siedemnastowieczne kawałki, które stają się standardem klasycznej muzyki wokalnej. Czuję, że robię coś ważnego.

Wykreowałem utwór „Alla gente” Nicola Fago, który był dziełem zupełnie nieznanym, a przez to, że znalazł się na płycie, że go ciągle wykonuję, mam cały czas o niego zapytania… Powołałem do życia konkretną muzykę.

Koncert to jest stres, jasne, ale to zupełnie inny rodzaj zabawy.

J.S: Miałam jeszcze do Ciebie pytanie o Twój komponent sukcesu, ale chyba jest zbędne. Jestem absolutnie zarażona Twoją wspaniałą energią na najwyższych obrotach. Przejrzysty, wyrazisty cel oraz entuzjazm, pracowitość, brak pielęgnowania uraz oraz zrównoważona umiejętność przekształcania porażek (a było ich na początku parę) w sukces. To Twoja absolutna specjalność. Jestem Ci bardzo wdzięczna za tę rozmowę. Sporo dobrego dla siebie z niej wyłuskałam. Dziękuję.

J.J.O: Dziękuję.

 

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

ZAiKS Logo

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć