„My muzykolodzy nie miewamy w życiu zbyt lekko” – cyt. mój. („Narcyz” – akt pierwszy, scena pierwsza).
Minęło 1.5 roku odkąd pisałam te słowa. Dzisiaj mija 5 miesięcy odkąd rzeczywiście mogę nazwać siebie muzykologiem. Licencjonowanym, ale zawsze. Rozmyślając nad minionym czasem, dość szybko doszłam do wniosku, że zdobycie tego tytułu wcale nie pociągnęło za sobą wielu znaczących zmian w moim życiu. Jeśli mowa zaś o tych mniej ważnych, to na pewno pozbyłam się swojej dziecięcej wizji obrony pierwszej poważnej naukowej dysertacji. Teraz już wiem, że wcale nie musi się ona wiązać z gorączkowym przyciskaniem swojej pracy do piersi i blokowaniem ciosów komisji, chcącej mi tą pracę za wszelką cenę odebrać. Wiem również, że „na dzień po” nie rozdzwaniają się telefony z Wymarzonych Miejsc Pracy i moim jedynym problemem nie staje się robienie analizy SWOT – pomagającej mi zdecydować, czy pierwszą wypłatę przeznaczę na roczny karnet do Berlińskiej Filharmonii czy może raczej na prywatny koncert Hamelina. Splendor i sława w zestawieniu z moją profesją wciąż tworzą oksymorony. Nie powiem, żeby mnie to jakoś wybitnie zaskoczyło. Mam jednak wrażenie, że od obrony licencjatu muzyka dociera do mnie dosłownie z e w s z ą d. O wiele bardziej i intensywniej niż do tej pory. Bywa bardziej wyrachowana i wymagająca. Przetrzepuje mi trzewia i każe o sobie pisać, ciągle. Robi ze mną rzeczy, o których nie podejrzewałabym nawet wroga. Dowód? Proszę bardzo.
Środek minionego lata. Ciepły wieczór leniwie otula mieszkańców małej nadmorskiej, niemieckiej miejscowości. Jak co roku o tej porze, przeistoczona w Najlepszą Z Kelnerek próbuję zarobić na kolejne miesiące swojego studenckiego życia. Restaurację mam piękną i przytulną. Idealne miejsce, by spędzić miło czas. Idealne miejsce, by poznać ciekawych ludzi. Idealne miejsce, by każdej sekundy, każdej godziny, każdego dnia chcieć podzielić los Beethovena Ludwiga van i ogłuchnąć. A potem usiąść i napisać coś na temat Radia Mecklenburg Vorpommern, jego repertuaru i wpływu na występowanie myśli samobójczych u młodych muzykologów na emigracji. Jak złe musi być to, co się z niego wydobywa, skoro sama myśl o Księżycowym Pierrocie Schoenberga sprawia, że uszy rozpływają się z rozkoszy i krzyczą „Tak nam dobrze, tak nam rób!”?
Gdzie dowód na jej bezwzględność, spytacie? Tu, gdzie sprawia, że nią gardzę. Kochając muzykę nad życie, czasem marzę o jej unicestwieniu.
Ten sam czas i miejsce akcji. Moje urodziny. Szefowa od progu wita mnie wielką torbą słodyczy, wypełnioną głównie bombonierkami opatrzonymi wizerunkiem Wolfganga. Urzeczona pamięcią o moim zawodzie i odrobinę rozżalona nietolerowaniem marcepanu, poczęłam rozpakowywać pozostałe słodkości. Dobierając się do czekoladek z alkoholem zauważyłam, że była do nich przyczepiona płyta. Niepozorny granatowy krążek w zwykłej białej koszulce. Na środku napis: „Klangvoller Genuss für die Sinne”. Utworów było 16. Od Vivaldiego, Telemanna i Handla, przez Pergolesiego, Haydna, Mozarta i Straussa aż do Brahmsa i Czajkowskiego. Pierwsza myśl: gdzie tu sens, gdzie logika? Zaczęłam szukać wspólnego mianownika. Jedna narodowość? Odpada. Ta sama epoka? Też nie. Spójny stylistycznie dobór wybranych gatunków? Zapomnij… Nie dawało mi to spokoju przez kilka kolejnych dni. Ból głowy po czekoladkach dawno już minął, a ja wciąż próbowałam doszukać się w tej składance jakiś ukrytych znaczeń. Jej wybitnie ciężki i trudny do udźwignięcia repertuar również mi w niczym nie pomógł.
Wtedy właśnie pierwszy raz pomyślałam o tym, jak wymagająca potrafi być ta cała muzyka. Jak przy użyciu najzwyklejszego w świecie przypadku (którego owocem najprawdopodobniej była właśnie ta płyta) potrafi dźgnąć cię swoim długim, cienkim paluchem prosto między żebra. Jak potrafi ci wysyczeć: „Takaś mądra, panno D y l e n t a n t k o?”, kiedy ty niemal w pocie czoła próbujesz doszukać się w jej historii jakiś związków i wciąż ich nie dostrzegasz. Czasami po prostu musimy dać jej wygrać. Pozwolić być absolutem. Koniec. Kropka.
Szukając w głowie słów, które mogłyby ułożyć się w coś na kształt puenty, natrafiam na tysiące obrazów zamykających minione trzy lata moich studiów. Pięknych, trudnych, szalonych. I chociaż światłych wniosków szukać tu nadaremno, jest jeden fakt, którego zignorować nie można.
Dziś mija 5 miesięcy, odkąd wolno mi nosić koszulkę z napisem:
„I am musicologist. I solve problems you didn’t know you had in ways you can’t understand.”
Czas najwyższy wyjść w niej do ludzi.
Odwiedzić Berlińską Filharmonię.
Wysłuchać koncertu Hamelina.
Czas całkowicie poddać się świadomości, że to muzyka rządzi w moim życiu.
Czas poczuć jej tętno, wczuć się w jej rytm, pozwolić jej namącić mi w głowie i przejąć kontrolę nad moimi rękoma, kiedy o niej piszę. Nad moimi zmysłami, kiedy jej słucham. Nad moją wyobraźnią, która – choć bujna – dusiłaby się ze strachu na samą myśl o konieczności stworzenia świata opartego na istnieniu w „or not”.
Czas zamienić się w słuch i rzucić na głęboką wodę.
Bo jak nie ja, to nie wiem, kto inny, a jak nie teraz, to już chyba… nigdy?