autorka zdjęcia: Alicja Glapan

wywiady

Umysł (znie)wol(o)ny – wywiad z Martyną Jakubowicz

Martyna Jakubowicz to wokalistka, kompozytorka i gitarzystka z ponad trzydziestoletnim stażem artystycznym. Jej muzyka zaliczana bywa do folku z elementami klasycznego rocka i bluesa, jednak utwory te nie są jednorodne gatunkowo. Jak sama powtarza, nie lubi zaszufladkowania. Występowała ze znakomitymi artystami – Mateuszem Pospieszalskim, Wojciechem Waglewskim, zespołami TSA czy Dżem. W 2010 r. wydała płytę zatytułowaną Okruchy życia, z której piosenki wykonuje obecnie podczas tras koncertowych. O swoim życiu, polskiej muzyce i planach opowiedziała w wywiadzie dla MEAKULTURY.

Alicja Glapan:  Pani kompozycje są bardzo refleksyjne, opowiadają o miłości i życiu. O takich sprawach niełatwo mówić. Jak się Pani to tak dobrze udaje?

Martyna Jakubowicz:  Nie jestem w stanie ocenić tego, co robię, w sposób taki, jak Pani mówi. Nie jestem „władna”. Ważny jest efekt pracy. Muzyka wypływa z człowieka i historie po prostu układają się w taki, a nie inny sposób. Tak dzieje się w wielu przypadkach, a na pewno w moim.

AG:  A co zadecydowało o kierunku Pani muzyki?

MJ:  Trudno było wybierać z tego, co oferowała polska kultura za tzw. komuny, ponieważ albo była to muzyka klasyczna, albo zespół Mazowsze, albo festiwal piosenki radzieckiej w Zielonej Górze. Do tego festiwal opolski i sopocki. Raczej nikt chyba nie przewidywał, że moja osoba miałaby szansę gdzieś tam się pokazać i czegoś nauczyć. W związku z tym na początku głównie słuchałam i zajmowałam się muzyką klasyczną. Nie w sensie wykonywania, bo nie skończyłam żadnej szkoły, ale dużo słuchałam, potem uczyłam się grać na gitarze. Chodziłam do liceum, miałam piętnaście, szesnaście lat i uczyłam się z takiej szkółki folkowej Pete’a Seegera. Był to bardzo znany w tamtym czasie wykonawca amerykańskiej muzyki folkowej. Można powiedzieć, że wychowałam się na muzyce klasycznej i na folku amerykańskim. Słuchałam różnej muzyki, dużo rocka, a później pojawił się blues.

AG:  Powróćmy jeszcze na chwilę do czasów komuny. Czy wtedy potencjał muzyków był większy niż dziś, kiedy człowiek jest wolny, niczym nieskrępowany?

MJ: To trudne pytanie. Różne są formy zniewolenia i tak naprawdę trudno jest być jednostką całkowicie niezależną. Tak czy owak funkcjonujemy zawsze w jakimś układzie, wśród ludzi i w określonych systemach władzy. Jesteśmy poddawani presji na wiele różnych sposobów. Kiedyś nie wolno było niektórych rzeczy robić czy mówić, a na pewno nie publicznie. W tej chwili wpływ na nas wywiera komputer czy telefon komórkowy. Żyjemy w świecie pieniądza i to także powoduje różnego typu ograniczenia. Przeszliśmy z systemu totalitarnego, który robił z głowami ludzi różne rzeczy, do systemu robiącego z umysłem człowieka jeszcze coś innego. Prawda jest taka, że jeżeli można się w jakiś sposób zdrowo zdystansować, nie dawać się wkręcać, manipulować sobą, dobrze wybierać i zachowywać niezależność w myśleniu, no to OK. Ważne jest, żeby umysł był wolny, a nie zniewolony przez różnych macherów. Nieważne, czy to będzie macher od ideologii, czy od pieniądza.

AG:  Z perspektywy czasu, wziąwszy pod uwagę napisane piosenki i okresy współpracy z zespołami TSA czy VooVoo, jakby Pani podsumowała ten okres? Czy wtedy na scenie było Pani lepiej niż dziś?

MJ:  Nie mogę powiedzieć, że było lepiej czy gorzej. Wtedy to była zupełnie inna rzeczywistość. Ci, z którymi ja się stykałam, to była publiczność rockowa, bardziej nastawiona na przeżywanie emocji. Czasami dużo w niej było też tłumionej agresji, przychodziła się wyszaleć.

AG:  Czy miałaby Pani ochotę powtórnie przeżyć którąś z tych przygód?

MJ:  Nie, nie. Życia nie da się dwa razy przeżyć. Uważam, że wszystko, co miałam do „przerobienia” wtedy, już się odbyło. A co jest teraz, to coś zupełnie innego. Dalej trzeba odkrywać kolejne światy. Powiem szczerze, że teraz mi się gra bardzo dobrze. Mam świetnych muzyków w zespole, bardzo się lubimy i lubimy ze sobą współpracować. Występuję naprawdę dużo, wielu ludzi przychodzi mnie słuchać. Praktycznie jestem od ośmiu lat w nieustającej trasie. Cały czas gramy.

AG:  A jak Pani wspomina współpracę z Ryszardem Riedlem i zespołem Dżem oraz koncert w Jarocinie ‘89?

MJ:  Współpraca z Dżemem to były przypadki sporadyczne i bardziej polegały na tym, że myśmy po prostu grali na tych samych festiwalach. Rysiek miał taki zwyczaj, że wychodził gdzieś tam w domach z betonu, żeby sobie pośpiewać. Z Dżemem ja, jako Martyna Jakubowicz, zagrałam może kilka koncertów. Już nawet nie pamiętam ile dokładnie, ale na pewno nie były to setki. Ryśka trudno jest mi wspominać ze względu na to, że był osobą żyjącą we własnym świecie i w kontaktach personalnych – postacią „enigmatyczną”. Myśmy się nie przyjaźnili prywatnie. On wychodził na scenę i potem gdzieś znikał, miał swoje sprawy, a jego sprawy nie były moimi problemami.

 AG:  “W domach z betonu” to Pani legendarna piosenka, lubiana przez ogromną rzeszę publiczności. Hymn. Czy taki utwór jest dla artysty “bratem” czy “katem”?

MJ:  Prawda o każdej piosence jest taka, że, oczywiście, jeżeli się ją śpiewa wiele razy, to trudno oczekiwać, że artysta będzie miał zawsze tak samo emocjonalne podejście. Największe emocje są przy tworzeniu, wtedy, gdy piosenka jest całkowicie nowa. Dla zespołu z kolei ważnym momentem jest ten, kiedy gra się ją po raz pierwszy na próbie, emocje jakie temu towarzyszą. Potem przychodzi oczywiście etap koncertów, ale nadal utwór jest świeży, w związku z czym towarzyszy temu atmosfera niepewności, trzeba się bardzo mobilizować. Z czasem pojawia się pewnego typu rutyna, ale ja nie postrzegałabym tego jako zmęczenia, to zależy od koncertu. Są takie, kiedy się po prostu gra, są też inne, z różnych powodów nafaszerowane emocjami, m.in. kontaktem z publicznością. To zależy od dnia i nastroju, z jakim ludzie przychodzą na koncert, od nastawienie sali. Ale wiadomo, większość osób chce usłyszeć piosenki, które są im znane z płyt czy z radia. To jest ich naturalna potrzeba. Po to jesteśmy artystami, aby te potrzeby zaspokajać.

AG:  Biorąc pod uwagę to, co Pani gra i co się teraz dzieje na scenie muzycznej, czy widzi Pani przyszłość w Polsce dla folku i ballad?

MJ:  Ja po prostu robię swoje piosenki, a wspólnie oprawiamy je w taką formę, jaka nam się podoba i wydaje najbardziej przystająca do opowieści. Generalnie wszyscy mają problem z klasyfikowaniem mnie gdziekolwiek. Raz nominowana byłam do Fryderyków w alternatywie, a raz w muzyce świata. Dopóki nie zrobię płyty, która będzie ewidentnie stylistycznie jednorodna – albo bluesowa, albo folkowa – będzie to cały czas wieloznaczne.

AG:  A ma Pani chęć taką płytę zrobić?

MJ:  Ja mam bardzo wiele chęci do robienia różnych rzeczy, tylko niestety Polska ma taką przypadłość, że trudno o cokolwiek. Ciężko na pewno cokolwiek sprzedać, ponieważ ludzie mają inne problemy finansowe, prozaiczne, wiążące się z sytuacją, jaką mamy w chwili obecnej. Płyta nie jest już żadnym specjalnym wydarzeniem, jest rzeczą, którą można sobie zrobić w domu, to nie jest sytuacja nadzwyczajna. Kiedyś się po prostu wchodziło do studia na wiele miesięcy i pracowało nad muzyką. Teraz w ogóle nie ma o tym mowy. Byłoby to finansowo nie do uniesienia. Świat jest wielki, Polska jest częścią tego świata. Nie jesteśmy tak dużym krajem, jak Stany Zjednoczone, i tak dobrze ustawionym, więc to się również odbija na naszej pracy.

AG:  Co by Pani doradziła młodej dziewczynie, która w Polsce chciałaby się zająć piosenką autorską?

MJ:  Młodej dziewczynie? Żeby bogato wyszła za mąż, a potem się może już tym zajmować [śmiech].

AG:  Pomimo polskich realiów, o których Pani mówi, jest w naszym kraju taki muzyk, z którym chętnie by Pani zagrała?

MJ:  Grałam już z wieloma muzykami. Z Dżemem, z Wojtkiem Waglewskim, z Mateuszem Pospieszalskim i całym VooVoo. Oczywiście jest wielu muzyków, z którymi nic nie zrobiłam. Ale prawdę mówiąc, moim największym marzeniem byłoby zaproszenie Jeffa Becka do jednego utworu na płytę. Byłabym bardzo szczęśliwa.

AG:  To jest Pani marzenie?

MJ:  To jest mój ulubiony gitarzysta. Jeżeli robiłabym kiedyś płytę z dużym udziałem gitary, to tak! Na pewno.

AG:  Wydała Pani album z piosenkami Boba Dylana. Miałaby Pani jeszcze chęć nagrać jakąś płytę z coverami?

MJ:  Coverowe płyty mają swoje dobre i złe strony. Uważa się powszechnie, że jak artysta robi zbyt wiele płyt coverowych, to nie ma już nic do powiedzenia. Ja zrobiłam płytę z piosenkami Boba Dylana, bo to ważna dla mnie postać w muzyce, ale także z uwagi na teksty jego piosenek. Ponieważ miałam dużo tłumaczeń w domu, które leżały całkiem niewykorzystane, to pomyślałam, że warto by je wykorzystać. Wolę jednak zdecydowanie śpiewać swoje własne piosenki. W tej chwili przymierzamy się jednak do projektu, który nie będzie zawierał moich utworów. W którą stronę to pójdzie, trudno powiedzieć. Myślę, że tego typu szufladkowanie też powoli będzie odchodziło w przeszłość, dlatego, że muzyka po prostu się zmiksowała. Gatunki się wymieszały. Oczywiście są ortodoksi, którzy grają albo rocka, albo blues rocka, albo tylko bluesa. Pop to jest osobna sprawa, bo to komercja i duże pieniądze. Ja myślę, że w ogóle w sztuce stanie się niebawem to, czego syndromy możemy już dziś obserwować. Nie ma szkół, każdy tworzy, co mu się podoba i wszystko ma swoją indywidualną wartość.

AG:  Jest jakiś utwór z Pani dorobku, który uważa Pani za najlepszy, albo który najbardziej Pani lubi?

MJ:  Nie. Uważam, że są piosenki lepsze i gorsze. Nie mam takiej jednej, o której powiedziałabym, że jest z jakichś powodów najlepsza ze wszystkich.

AG:  A jak powstają te piosenki?

MJ:  Nie mogę Pani opowiedzieć, jak powstają, bo nawet ja sama tego nie wiem.

AG:  To jakie są bodźce do ich tworzenia?

MJ:  Sztuka polega na odkształcaniu rzeczywistości w zupełnie odmienną, niezwyczajną formę. To jest jak gdyby pewnego rodzaju predyspozycja paranormalna. My, artyści, mamy po prostu troszkę inaczej skonstruowane mózgi.

AG: A jak już ta sztuka powstanie, jak już są piosenki, to czy w dzisiejszych czasach dla Martyny Jakubowicz, artystki z tak długim stażem i dużym dorobkiem łatwo jest znaleźć wytwórnię?

MJ:  Wytwórnie fonograficzne nie przejmują się ani dorobkiem, ani stażem. Wytwórnie patrzą, ile da się sprzedać płyt. W tej chwili mamy czasy dealerskie, więc nie należy się spodziewać, że ktoś będzie kogoś sponsorował. Ja jestem traktowana jako nisza, nie jestem wykonawczynią, która wychodzi raz do roku na festiwal, ma przygotować jedną piosenkę i fantastycznie wyglądać. To jest zupełnie inny świat. Teraz wszystko się przelicza na pieniądze. Ja nie mam problemu z tym, żeby mi ktoś wydał płytę, tylko to jest czysta ekonomia, w związku z tym budżety, które mogą być mi zaoferowane za tę ilość płyt, jaką mogę sprzedać, nie są fantastyczne. A ja lubię dbać o jakość, więc jak chcę mieć dobry album, to muszę wykładać swoje pieniądze.

AG:  Co z nowymi pomysłami? Na co możemy liczyć?

MJ:  Jeden projekt za chwilę wystartuje, ale o nim na razie nie powiem nic. Tajemnica. A potem zobaczymy, jaka będzie decyzja i kto to będzie wydawał. A tak naprawdę, to Żona Lota za jakieś dwa, trzy miesiące zaczyna robić nowy materiał na płytę.

AG:  Wierną publiczność ma Pani na pewno, więc czego jeszcze mogłabym życzyć oprócz, oczywiście, powodzenia z projektem?

MJ: Zdrowia!

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć