Artystyczne ścieżki śpiewaczki Barbary Kingi Majewskiej oraz pianisty Marcina Maseckiego skrzyżowały się po raz drugi. Taratil ‘id al-milad, album z polskimi kolędami przetłumaczonymi na język arabski, miał swoją premierę na tegorocznym festiwalu Nostalgia. O tym, czym jest ten projekt, jak wyglądają święta w Argentynie i czym dla artystów jest tradycja kolędowania rozmawiali Anna Dulny-Leszczyńska oraz René Libert.
Anna Dulny-Leszczyńska i René Libert: Nagraliście dość nietypową płytę z kolędami, ale jak to było z tym zwyczajem w Waszych rodzinnych domach?
Marcin Masecki: Byłem zmuszany do grania kolęd, ale lubiłem to. Za klawiaturą miałem swój świat, mogłem cieszyć się akordami i dźwiękami – nawet fałszowanie cioci za plecami nie było wówczas ważne. Gramy kolędy co roku, przychodzi sąsiedztwo i to, co się dzieje, jest cudowne. W ostatnich latach spędzam święta w Argentynie, skąd pochodzi moja żona. Tam też się śpiewa, ale rytuał obchodzenia świąt jest zupełnie inny – dużo lżejszy. 36 stopni, rodzina we włoskim, felliniowskim stylu, gry i zabawy… Kiedy obserwowałem to pierwszy raz, byłem zakochany i wręcz onieśmielony tamtejszą swobodą. Oni tak celebrują życie! U nas czuć pewien ciężar, a tam idą na plażę i się bawią. Śpiewa się wszystkie możliwe kolędy we wszystkich możliwych językach. W Argentynie panuje olbrzymia tolerancja, wielu spośród granic, które u nas są, po prostu nie ma.
Barbara Kinga Majewska: U mnie się nie śpiewało, kolędowanie było elementem kształcenia muzycznego.
A.D-L. i R.L.: Skąd zatem wzięła się potrzeba wykonania kolęd w języku arabskim?
B.K.M.: Nie wiem, czy to potrzeba. Marcinie, miałeś potrzebę zagrania kolęd?
M.M.: Pomysły spadają na nas z nieba. Jeśli chodzi o koncepcję tego projektu, to sam nie zdziwiłbym się, gdybym na nią wpadł – też lubię szukać rzeczy „pomiędzy” i pytać, ale tym razem propozycja wyszła od Basi.
B.K.M.: Ja bardzo nie lubię kolęd. Były dla mnie opresyjne. Nigdy nie lubiłam być wywoływana do ich śpiewania. Nienawidziłam, kiedy w domu proszono mnie o to, bo się wstydzę. Nie lubię i nie umiem śpiewać publicznie, mam tremę. Oczywiście musiałam śpiewać kolędy także w szkole muzycznej. Kiedy sama zaczęłam w niej uczyć, a zespoły wokalne, które prowadziłam, były zobowiązane do wykonania takiego repertuaru, wybierałam utwory francuskie, estońskie, przepiękne, stare i nieznane lub te, które są popularne, np. tylko w Finlandii. Koncert był piękny i uczniowie się ucieszyli, jednak dyrektorka powiedziała mi, że było to co prawda ciekawe, ale brzydkie. Odniosłam wtedy wrażenie, że lubimy tylko to, co znamy i jesteśmy tak bardzo zawężeni, że nie potrafimy otworzyć się na cokolwiek innego. Można uciekać od takiego repertuaru i problemów, jakie przynosi. Koncert kolęd to co roku ta sama historia, a przecież można wyjść mu naprzeciw i znaleźć sposób, dzięki któremu stanie się przyjemnością, radością, czymś, co przynosi dreszcz, co prowokuje do myślenia lub wywołuje refleksję.
A.D-L. i R.L.: Gdzie w takim razie swoją genezę ma płyta „Taratil ‘id al-milad”?
B.K.M.: Historia była taka, że dwa, trzy lata temu wpadłam na pomysł, aby tknąć ten dziwny repertuar. Długo się z tym nosiłam, zastanawiałam, z kim go zrealizować i pomyślałam o Marcinie. Opowiedziałam o tym komuś i usłyszałam: zapomnij, on nie gra takich projektów. Czas minął i okazało się, że znalazłam w sobie odwagę, aby poprosić Marcina o spotkanie i opowiedzieć mu o swoim pomyśle. W momencie, kiedy zgodził się wziąć udział w jego realizacji, zaczął się proces tłumaczenia kolęd. Następnie nagrywałam je i wysyłałam Marcinowi. Jakiś czas później spotkaliśmy się raz na próbę, weszliśmy do studia na kilka godzin i nagraliśmy całość dwa razy.
A.D-L. i R.L.: Jak wyglądał sam proces aranżacyjny?
M.M.: Spotkaliśmy się na próbie i, jako że są to utwory znane nam wszystkim, wyklarował się na nie prosty pomysł. Barbara śpiewała powoli, nisko, bardzo ciemno, ja z kolei nie zamierzałem pisać partytury, tylko zaimprowizowałem akompaniament. Utwory nabierały ostatecznego kształtu również podczas edycji.
A.D-L. i R.L.: W opracowaniu zmienia się tryb kolęd z durowego na molowy, a także instrument towarzyszący – czasem jest to fortepian, czasem klawesyn, a innym razem keyboard. Co wpłynęło na te decyzje?
M.M.: To wynika z wielu powodów. Klawiatura jest mechanizmem, który pozwala grać na wielu instrumentach. Nie chciałem, żeby był to tylko fortepian. Obsada składająca się z głosu solowego i fortepianu brzmi bardzo kanonicznie, klasycznie, czasem nawet trochę nudno, więc wykorzystałem klawesyn, na którym już wcześniej grałem, chociażby podczas koncertów z Tomaszem Stańko. Poszerza on paletę brzmień. Używałem też keyboardu, z którego można wydobyć barwę fortepianu – wtedy te instrumenty: jeden piękny, drogi, luksusowy, drugi – tandetny, tworzą ciekawy dialog brzmień.
Jako pianista od wielu lat mierzę się z fortepianem, który jest już anachroniczny i trochę niepotrzebny. Próbuję go ożywić tak, aby wciąż był dla mnie ciekawy i żebym ja był dla niego ciekawy jako artysta.
A.D-L. i R.L.: Skąd przekonanie o tym, że fortepian jest instrumentem niepotrzebnym?
M.M.: Może niepotrzebny to za duże słowo, ale z pewnością lata świetności ma już za sobą. W XVIII, XIX wieku stał w każdym domu i zastępował radio. Kiedyś gwiazdami światowego formatu byli pianiści. Gdy Paderewski odbył trzymiesięczne tournée po Stanach Zjednoczonych i zarobił ogromne pieniądze, fortepian był czymś wyjątkowym. Teraz już tak nie zachwyca. To instrument z przeszłości, więc jakoś sobie pomagam klawesynem czy instrumentami elektronicznymi. Często gram na pianinie, które jest rozstrojone, żeby trochę przybrudzić i odświeżyć jego brzmienie.
fot. Maciej Zakrzewski
A.D-L. i R.L.: Eksperymentuje Pan z barwą swojego instrumentu. Poszukiwania słychać również w partii głosu solowego. W jaki sposób ten projekt wpisuje się w ideę „głosu w tworzeniu”, o którym pisze Pani w opublikowanym przez siebie manifeście „Nowa śpiewność w muzyce współczesnej”?
B.K.M.: Rozmawiałam dziś przy śniadaniu z Dorotą Kozińską na temat tego, że Nostalgia jest festiwalem, który bywa negatywnie oceniany przez krytyków muzycznych, ponieważ ma w programie utwory, które są po prostu ładne. To nie jest „prawdziwy festiwal muzyczny”, bo nikt tu nie krzyczy, nie charczy. Nie słyszymy na nim turpizmu muzyki współczesnej, który według niektórych krytyków jest ważny, mądry i potrzebny. Ja uważam, że niekoniecznie. Przeszłam przez etap, w którym śpiewałam utwory używając rozszerzonych technik wokalnych i w pewnym momencie przestałam odczuwać sens, radość czy potrzebę robienia takich rzeczy. Zatęskniłam za prostotą, pięknem. Myślę nie o minimalizmie, ale o prostocie. To nie jest łatwe w czasach, w których mamy do czynienia z tak potężnym nadmiarem efektów dźwiękowych i wizualnych. Dziś nie zdarza nam się być na koncercie, podczas którego nie byłoby wizualizacji, nagłośnienia, świecidełek, mikrofonów, tańca, efektów, performatyki, czy przebieranek. Zrobić dziś coś, co jest naprawdę proste, a jednak zadziała, to ogromne wyzwanie! Myślę, że to także wielka sztuka. I trochę o tym jest mój manifest.
A.D-L. i R.L.: Wydaje się, że Wasza płyta też o tym mówi – pozbawiliście głos ozdobników, partia instrumentalna również jest minimalistyczna.
B.K.M.: Tak, ja w to wierzę i uważam, że jest to w dzisiejszych czasach potrzebne, przynajmniej mi. Zawężenie spektrum uwagi do jednej rzeczy to zadanie trudne i zdrowe.
fot. Maciej Zakrzewski
A.D-L. i R.L.: Śpiewa Pani o tym, że Bóg się narodził, o radości pasterzy, którzy idą przywitać Boga-człowieka, ale muzyka tego nie ilustruje. Nie tylko zmiana trybu, ale również charakter gry wpływa na melancholijny nastrój podczas słuchania albumu. Jaki jest w tym wypadku związek pomiędzy muzyką i tekstem?
B.K.M.: Czasami podczas śpiewania powracają do mnie polskie słowa, ale często je gubię i to jest najprzyjemniejszy moment. Raz w swoim życiu przeżyłam coś wspaniałego: jechałam pociągiem i przysnęłam w przedziale. W pewnej chwili wpadłam w fazę, w której słyszałam słowa, ale ich nie rozumiałam. Trwało to prawdopodobnie sekundy. Po prostu usłyszałam dwie kobiety, które rozmawiają gdzieś na zewnątrz i może pół sekundy zajęło mi rozpoznanie, że mówią w języku polskim, a to, co słyszałam chwilę wcześniej, to dźwięki, które były po prostu piękne. Niesamowicie trudno oddzielić dźwięk od jego znaczenia Momenty, w których śpiewam słowa, domyślam się ich znaczenia, ale jestem poza sensem języka, jestem wyłącznie w jego brzmieniu, a raczej w dźwięku, ale też w tym, jak się układa w ustach, jakiej pracy wymaga, są najpiękniejsze. Chodzi o to, by mieć dostęp do języka jako systemu dźwięków. To fascynujące, że stworzyliśmy systemy, którymi się posługujemy na co dzień. To tkanka dźwiękowa, która jest najbardziej rozpowszechniona w sferze dźwiękowej otaczającej człowieka.
A.D-L. i R.L.: Skąd wybór arabskiego? Aby oddzielić słowa od ich znaczeń, mogła się Pani zdecydować na dowolny egzotyczny dla naszej kultury język.
B.K.M.: Zależało mi na tym, żeby wyjść poza krąg języków europejskich. Bez względu na to, czy znamy angielski, niemiecki, francuski, zawsze odkodujemy inny język z tej grupy, mamy jakiś dostęp do ich znaczeń. Moglibyśmy nagrać płytę po japońsku, ale wskazaniem na język arabski była tożsamość geograficzna historii opowiadanej w kolędach – w końcu to Bliski Wschód.
M.M.: Ale dlaczego nie po hebrajsku?
B.K.M.: Arabski wtedy w ogóle jeszcze nie istniał, ale jest językiem najsilniej związanym z miejscem, w którym działa się ta historia. Mamy Egipt, wędrówkę… Rozszerzenie geograficzne wskazuje raczej na arabski.
A.D-L. i R.L.: Śpiewa Pani po arabsku, co kieruje skojarzenia również w stronę islamu,który świąt Bożego Narodzenia nie uznaje, a śpiewanie kolęd uważa się za grzech. Jak w tym kontekście funkcjonuje Wasza płyta? Czy tworząc ją, uwzględniliście tę perspektywę?
B.K.M.: To, że islam jest związany z językiem arabskim, nie oznacza, że ma ten język na wyłączność. Wydaje mi się, że nie należy łączyć tych rzeczy, żeby nie tworzyć w głowie ciasnych powiązań.
M.M.: Próba rozdzielenia tego poprzez opowiedzenie o Bożym Narodzeniu jest…
B.K.M.: …przewrotna. Jednak kolędy tłumaczy się na arabski. Jest dużo Arabów, którzy nie są wyznawcami islamu. Są katolikami, mówią po arabsku i śpiewają w swoim języku. Oczywiście, rozumiem, że może to wywoływać sprzeciw, ale nie jestem w stanie odpowiadać za to, co kto pomyśli, usłyszy i tak dalej – to jest zupełnie poza mną.
fot. Maciej Zakrzewski
A.D-L. i R.L.: Gdy śledzę Wasze działania, nasuwa mi się obserwacja, że w Waszej muzyce chodzi o nieoczywistość.
M.M.: Jesteśmy artystami europejskimi i funkcjonujemy w tradycji, w której artysta jest indywidualistą, bierze na barki cały świat i wywraca go do góry nogami. Nie możemy się z tego wyzwolić. W innych kulturach wygląda to inaczej, ale u nas największym atutem artysty jest to, że patrzy tam, gdzie inni nie patrzą, szuka tam, gdzie inni nie szukają, wywleka pewne mechanizmy i fenomeny. Wciąż pełnimy taką rolę. Niekiedy zastanawiam się, czy jest to potrzebne, niemniej jednak jest to silnie zakorzenione w naszej kulturze. Czasami okazuje się to dobre, a czasem – zupełnie zbędne, ale musimy zrezygnować z robienia rzeczy „po prostu”. Nie tylko w kontekście bycia artystą. Gdybyśmy wykonywali różne czynności bezrefleksyjnie, nie zeszlibyśmy z drzew. Nieoczywistość jest warunkiem człowieczeństwa. W tradycji wiejskich muzykantów sztuka ma funkcję społeczną, silnie określoną, łączącą ludzi, a nie kreującą postęp cywilizacyjny. To również jest piękne, jednak w tym projekcie występujemy z Basią raczej w roli artystów, choć można inaczej. Czasem nawet tęsknię za tym, żeby może przestać kombinować.
B.K.M.: To ciekawe, że wybraliśmy repertuar, który ma funkcję scalania, przyciągania ludzi do jednego miejsca i poddaliśmy go takim przekształceniom.
M.M.: On jest najlepszy do tego rodzaju eksperymentu. To jest piękna podróż, jestem bardzo dumny z tej płyty. Te niuanse, w które można się wsłuchać, dają mi dużo radości. Nie są problemem, tylko nieoczywistym przeżyciem. My, artyści, musimy uważać, żeby nie iść za daleko. Można się w tym pogubić – wtedy dochodzi do tak zwanego przerostu formy nad treścią. Trzeba mieć „barometr sensu” w sobie.
A.D-L. i R.L.: „Taratil ‘id al-milad” to nie jedyny projekt, który zrealizowaliście wspólnie. Nieco ponad miesiąc temu w Teatrze Nowym widzowie mogli obejrzeć „Porwanie Minotaura”. To chyba oznacza, że się dobrze dogadujecie muzycznie?
M.M.: Współpraca nad „Porwaniem Minotaura” to trochę za dużo powiedziane, ponieważ pracowaliśmy zdalnie. Zgłosił się do mnie Adam Radecki, reżyser i dramaturg tego spektaklu i poprosił mnie o przygotowanie muzyki według jego wytycznych. Nagrałem ją i wysłałem, a do tego Adam z Barbarą dodali mnóstwo swoich rzeczy i stworzyli coś, czego ja jeszcze nie słyszałem. Wcześniej jednak z Jankiem Młynarskim zaprosiliśmy Basię do jazzbandu Młynarski-Masecki, gdzie śpiewała z nami piosenki z czasów międzywojnia. Wydaje mi się, że nawet wcześniej coś robiliśmy. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy zapomnieli o jakiejś płycie, którą nagraliśmy razem kilka lat temu. Mam wrażenie, jakbyśmy znali się od lat.
B.K.M.: Na pewno znaliśmy się zanim jeszcze doszło do fizycznego spotkania. Byłam na wielu koncertach Marcina i nie pozostawałam obojętna na to, co słyszałam.
A.D-L. i R.L.: Co możecie powiedzieć osobom, które będą słuchać Waszych (nietypowych) kolędowych aranżacji?
B.K.M.: Nie próbować nadawać im na siłę znaczeń. Wsłuchać się w muzykę.
Teksty powstały w ramach warsztatów „Krytyka w praktyce” zorganizowanych przez Fundację MEAKULTURA przy Festiwalu Nostalgia 2018.