Artur Ruciński – baryton, jeden z najwybitniejszych śpiewaków operowych na świecie, występuje na najbardziej renomowanych światowych scenach, absolwent Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Występował w wielu wybitnych rolach, m.in. Eugeniusza Oniegina (Eugeniusz Oniegin), Janusza (Halka), Papagena (Czarodziejski flet), Sharpless (Madama Butterfly). Współpracuje z teatrami operowymi w Krakowie, Łodzi, Gdańsku, Poznaniu, Wrocławiu, Bydgoszczy.
Joanna Stanecka: Zaczynam od mojego ulubionego pytania. Twoje najwcześniejsze doznanie muzyczne. Moment z dzieciństwa, w którym zauważyłeś, że muzyka Cię wzrusza.
Artur Ruciński: Muzyka towarzyszyła mi od lat dziecięcych. Moi rodzice tańczyli i śpiewali w zespole folklorystycznym Mazowsze. Mazowsze miało w swoim repertuarze wiele pieśni krajów, które odwiedzali, podróżując po całym świecie: m.in. piękne canzonnetty włoskie, pieśni hiszpańskie czy pieśni japońskie. Pamiętam szczególnie jedną pieśń japońską, która szalenie mi się podobała: Haruko rono o księżniczce uwięzionej w zamku. Niektórzy Japończycy traktują tę pieśń niczym hymn narodowy, tak mi przynajmniej powiedziano ponad 35 lat temu. 🙂 Ma bardzo prosty motyw melodyczny, ale jest niezwykle wzruszająca. Jako ośmioletni chłopiec nauczyłem się jej i zaśpiewałem w Ambasadzie Japońskiej dla jej pracowników. Pamiętam, jak pani ambasador dokładnie tłumaczyła mi poszczególne wersy tego utworu. I właśnie ta melodia, te słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie. Sięgam pamięcią do wielu innych pieśni, które mnie dogłębnie wzruszały, bo nasz polski folklor jest przebogaty i piękny. Pieśni rzewne, tęskne, ale też skoczne, jak z Podhala czy z regionu Rzeszowskiego albo Łowickiego. Tak więc wczesnych doznań muzycznych w dzieciństwie miałem całkiem dużo i myślę, że to one wpłynęły na moją późniejszą drogę artystyczną i wrażliwość muzyczną.
J.S.: A czego słuchasz dla odprężenia: w aucie, w domu?
A.R.: Głównie muzyki rozrywkowej. Ale równie chętnie słucham tego, czego słucha moja żona – wokalistka jazzowa: bluesa, starego, dobrego jazzu, takich wykonawców jak Ella Fitzgerald, Ray Charles, Michael Jackson, a z młodszego pokolenia Amy Winehouse, Adele, Beyonce. Muzykę klasyczną… chyba tylko, żeby się wyciszyć, czasem trochę baroku. Ponieważ muzyka jest obecna w moim życiu przez cały czas, najbardziej lubię iść do ogrodu i słuchać śpiewu ptaków. A najukochańszym dla mnie odgłosem jest świergot moich synów, którzy, gdy tylko zasiądę w ogrodzie, przybiegają z tysiącem pytań. Tak, ten dźwięk najbardziej lubię – gdy z kontraktów wracam do domu.
J.S.: Czy to jest dla Ciebie sposób na relaks i wyrównanie poziomu rozedrganej adrenaliny?
A.R.: Rodzina, przede wszystkim rodzina. Moja praca jest moją pasją i bardzo lubię uczyć się nowych rzeczy, poznawać nowe role, zagłębiać się w muzykę i znajdować nowe kolory czy cechy charakteru w postaciach, które kreuję, ale żeby nie zwariować, zawsze, kiedy tylko mogę, wracam do rodziny. Podobnie jak mój przyjaciel śpiewak Rafał Siwek, gdy tylko mam wolne chociaż półtora dnia między spektaklami gdzieś w Europie, to chociaż na te parę godzin wpadam do domu, żeby zasnąć we własnym łóżku. To mi pomaga utrzymać balans między byciem ojcem, mężem i śpiewakiem. Nie wyobrażam sobie, żebym potrafił funkcjonować bez rodziny.
J.S.: Śpiewasz literaturę, która jest ukochana przez najszerszą rzeszę melomanów operowych: Donizetti, Czajkowski, Massenet czy Verdi. Ale ta muzyka zostaje w głowie i nie chce z niej wyjść. Masz natręctwa muzyczne?
A.R.: Mam. Dawno temu zauważyłem, że śpiewam we śnie (śmiech). Budzę się często z bolącymi mięśniami brzucha – to się zdarza, kiedy przygotowuję jakąś nową rolę Verdiowską albo jakąkolwiek inną, gdzie fizyczna praca mięśni oddziałujących na przeponę jest duża. Ponieważ jednak mam ten przywilej, że kocham to, co robię, to tego rodzaju natręctwo nie jest takie złe (śmiech). Oczywiście, bywają takie dni, że jestem przemęczony – wysiłkiem fizycznym, od wydawania nieskończonej ilości dźwięków, oraz psychicznie, od ilości prób. Jednak nie przeszkadza mi to, bo bardzo lubię śpiewać… Szczególnie Verdiego. Wspomniałaś o Massenecie i o repertuarze francuskim, w którym nigdy nie czułem się specjalistą, bo nie mówię po francusku. Zaproszono mnie jednak do Metropolitan Opera, abym w Manon J. Masseneta wcielił się w rolę Lescout, kuzyna tytułowej roli, i wystąpił u boku Lisette Oropesa i Michaela Fabiano. To był wielki sukces dla nas wszystkich. Dziś otrzymuję propozycje z Francji, żeby śpiewać repertuar francuski (śmiech). Ale odmawiam, bo uważam, że trzeba rozumieć, o czym się śpiewa, a poza tym jestem na takim etapie mojej kariery, że głównie skupiam się na rolach Verdiowskich.
J.S.: To znaczy, że Cię rozumieją!
A.R.: A ja byłem przekonany, że zaśpiewałem po francusku tak źle, że w transmisji kinowej z Metropolitan Opera Francuzi nie byli w stanie mnie zrozumieć…
J.S.: A widzisz!
A.R.: Jak się jednak okazuje, zrozumieli mnie bardzo dobrze (śmiech). Miałem dobrych coachów. Cenię twórczość tego kompozytora, bo to piękna i szlachetna muzyka, ale mimo wszystko bliższy mojemu sercu jest repertuar Verdiowski, włoskie belcanto. Mam to szczęście, że dane mi jest wykonywać to, co najbardziej lubię i co jest najlepsze dla mojego głosu. Mogę więc cały czas pracować nad Verdim, stopniowo włączając do repertuaru kolejne partie z jego wspaniałych oper.
Artur Ruciński, fot. materiały promocyjne artysty
J.S.: A jak jest u Ciebie z tremą? Bo wyobrażam sobie, że wraz z renomą, stale zwiększającym się artystycznym pożądaniem Ciebie, wzrasta też odpowiedzialność za sprostanie oczekiwaniom. Czy wraz z doświadczeniem i świadomością swojej jakości Twoja trema się pogłębia?
A.R.: Będąc dojrzałym artystą znam lepiej swoje granice i umiem ekonomicznie zarządzać moimi artystycznymi zasobami. Nie mam jednak poczucia, bym wraz z upływającym czasem miał coraz większą tremę.
Od dziecka jestem na scenie. Scena jest moim drugim światem. Tremę oczywiście mam, jak każdy artysta, ale nie jest ona paraliżująca. To raczej rodzaj podekscytowania, który pozwala mi utrzymać koncentrację.
Są takie dni w sezonie, kiedy wstaję rano, jestem rozśpiewany, czuję się fantastycznie i wszystko po prostu mi wychodzi (zazwyczaj tego dnia akurat mam wolne albo śpiewa druga obsada (śmiech)). Żartuję, ale to jest bardzo niebezpieczny moment, bo człowiek nigdy nie powinien być zbyt pewny siebie. Nawet w życiu, jeżeli już się osiągnie sukces, tak jak mnie się to udało, trzeba, jak sądzę, zachować dużo pokory, szczególnie w zawodzie, który ja uprawiam. Należy cały czas się rozwijać, ulepszać i myślę, że ten proces nigdy nie powinien się skończyć. Trema nie znika, ale jestem z nią zaprzyjaźniony. To rodzaj niepokoju, który dopinguje mnie do tego, żeby starać się być skoncentrowanym i być coraz lepszym każdego wieczoru. To tak, jak u aktorów czy sportowców: jesteśmy tak dobrzy, jak nasz ostatni spektakl czy wyścig. Wszyscy i tak będą lepiej pamiętać jakieś nasze potknięcia, bo jesteśmy osobami publicznymi, niż nasze sukcesy. A nasz zawód jest bardzo ulotny. To moment, który umyka. Moment przepełniony muzyką i emocjami. Pamiętam nawet taki moment: produkcja Don Pasquale w Walencji, premiera, a ja nagle zachorowałem na grypę, a wcześniej walczyłem z anginą. Miałem 39 stopni gorączki, przytrafiło się to niespodziewanie i nie było czasu na znalezienie zastępstwa. Chodziłem jak duch po teatrze. Mając świadomość absolutnej swojej niedyspozycji, byłem zmobilizowany do granic własnych możliwości i, jak się okazało, dzięki adrenalinie oraz wielkiej tremie był to jeden z najlepszych spektakli, jaki kiedykolwiek zaśpiewałem. Takich przykładów mogę wymienić kilka. W Monte Carlo dwa lata temu śpiewałem koncertowo Luizę Miller, a wcześniej brałem udział w produkcji Trubadura w Chicago. Już w Chicago zaczęły się moje dawne problemy z plecami. Kiedy wylądowałem w Monte Carlo, musieli nieść moje bagaże, niedługo potem nie byłem nawet w stanie wstać z łóżka. Byłem załamany. Poprosiłem o masażystę, ale po jego zabiegach i akupunkturze poczułem się jeszcze gorzej. Zupełnie nie mogłem się ruszać. Zabrano mnie do szpitala. Okazało się, że mam uszkodzony dysk L5 w odcinku lędźwiowym. Dostałem zastrzyk w kręgosłup, ledwo doczłapałem następnego dnia na próbę. Koncertem dyrygował Maurizio Benini i kiedy mnie zobaczył, to już wiedział, o co chodzi, ponieważ sam kiedyś miał tę przypadłość. Bardzo mi współczuł, bo wiedział, że każdy oddech sprawiał mi ogromny ból. Cztery dni prób, ja na silnych lekach przeciwbólowych. Chyba zaśpiewałem wówczas mojego najlepszego Verdiego!
J.S.: To niesamowite! Czyli w takich sytuacjach jesteś skoncentrowany do granic możliwości.
A.R.: Tak! To daje potem niesamowitą satysfakcję i wiesz już, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Wtedy też okazuje się, że technika śpiewu nas ratuje, kiedy ciało odmawia posłuszeństwa.
J.S.: Które miasto najbardziej Cię inspiruje i definiuje?
A.R: Nie mam takiego jednego miasta. Tak samo jak nie mam jednej ulubionej roli operowej. Jest wiele ról, wiele miast, które lubię odwiedzać, a tak naprawdę, ponieważ kocham robić to, co robię, w każdym mieście czuję się świetnie – szczególnie, gdy mogę tam śpiewać piękne role i dostarczać ludziom prawdziwych emocji, wzruszeń, co jest dla mnie nagrodą za ciężką pracę.
Przede mną wiele nowych wyzwań, pięknych ról i to jest moja radość i moje wielkie szczęście.
Znajduję je czy to w partii, którą danego wieczoru kreuję, czy idąc do muzeum, czy poznając historię miasta. Często piękne galerie obrazów, katedry czy muzea są umiejscowione niedaleko miejsc, w których śpiewamy. Odwiedzam je często i za każdym razem odkrywam coś nowego, nawet w miastach, które znam jak własną kieszeń.
J.S.: A ulubiona scena? Bo na pewno ją masz. Różne głosy układają się różnie w konkretnych przestrzeniach.
A.R.: Nie mam ulubionej sceny. Głosy prowadzone dobrze technicznie będą dobrze brzmiały na każdej scenie. Oczywiście, jak wspomniałaś, są teatry, które bardziej lubimy z różnych powodów. Na pewno akustycznie fantastyczną sceną jest Metropolitan Opera w Nowym Jorku i tutaj nie będę oryginalny… Ale też świetną salą jest Teatro di San Carlo w Neapolu. Bardzo lubię śpiewać też w Teatro Real w Madrycie, w operze w Barcelonie. Natomiast Covent Garden, która ma na świecie niepodważalną renomę, jest jedną z trudniejszych scen, jeżeli chodzi o akustykę. Trzeba wiedzieć, że nie należy starać się wypełnić głosem tej sali, ponieważ może się to skończyć przeforsowaniem. Tam właśnie należy śpiewać, nie popychając głosu… Oczywiście nigdy nie wolno popychać głosu, ale sucha akustyka tej sali może do tego prowokować. Wiele też zależy od inscenizacji, od tego jak jest zbudowana scenografia, czy skrzydła są zamknięte, czy nie, czy dźwięk może gdzieś się odbić. Opéra Bastille w Paryżu jest wspaniała! Bardzo lubię tam śpiewać. Jednak Metropolitan Opera jest dla mnie numerem jeden. Niezależnie, gdzie się stanie, ma się tam przyjemność w odsłuchiwaniu swojego głosu. Sceną niewątpliwie trudną jest mediolańska La Scala, która ma zaledwie parę punktów, gdzie głos niesie się lepiej. Opera Rzymska ma fantastyczną akustykę w Palermo czy w Parmie. Słynna Arena di Verona np. ma fantastyczną akustykę. Są też takie urocze sceny, jak w Bilbao czy w Walencji, które bardzo mile, ciepło wspominam.
Najbardziej odpowiada mi amerykańska i hiszpańska kultura pracy: lubię ludzi pracujących sprawnie, zadowolonych z tego, co robią, prawdziwych zawodowców wykonujących swoje obowiązki z uśmiechem na twarzy. Praca w takim otoczeniu daje dużą satysfakcję.
W amerykańskich teatrach zawsze dzieje się bardzo dużo i na szybkich obrotach, więc bez profesjonalizmu i radości tworzenia ta machina szybko by się zacięła. Jeżeli pandemia nie powróci i nie będzie znowu lockdownu, to mam w planach częste występy tam.
J.S.: Jaka była Twoja ostatnia aktywność artystyczna przed pandemią? Z tego, co pamiętam, jeszcze w styczniu udało Ci się wystąpić w Metropolitan Opera w „Cyganerii”.
A.R.: Tak. Ale podczas pandemii, po tzw. pierwszej fali, miałem szczęście śpiewać w Teatro Real w Madrycie Traviatę. To było niesamowite wydarzenie dla nas w tej nowej rzeczywistości, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy, i pomimo że było tylko 50 procent widowni, to szczęście, które wtedy odczuwaliśmy, było nie do opisania. Teatro Real był pierwszym na świecie teatrem, który zdecydował się otworzyć swoje wrota. Poczucie, że jesteśmy tymi szczęśliwcami, którzy po długich miesiącach przymusowego bezrobocia śpiewają na scenie dla równie szczęśliwej publiczności, było fantastyczne. I jeszcze pod koniec lata także w Teatro Real śpiewałem w Balu maskowym. Miałem jeszcze więcej propozycji z Hiszpanii, bo w tym kraju nie poddawali się i mimo pandemii grali. Oczywiście były odwoływane spektakle, były i przekładane, ale tylko po to, aby po paru dniach z powrotem wrócić na afisz – oczywiście przy sporych ograniczeniach w ilości osób na widowni. Hiszpania pokazała, że jednak można. Przeprowadzano badania, które jasno pokazywały, że nie było żadnych zakażeń wśród widzów, pomimo że w wielkich miastach, takich jak Barcelona, Madryt, Walencja czy Bilbao, pojawiły się duże ogniska COVID-19. W teatrach jednak ludzie się nie zarażali. Jeśli tylko przestrzegano wszystkich zasad, nic złego się nie działo. Żałuję, że reszta świata nie poszła w tę stronę i bardzo współczuję wszystkim kolegom artystom, nie tylko śpiewakom, bo wiem, jak bardzo ucierpieli, w jakiej dramatycznej sytuacji się znaleźli.
To bardzo przykre, że nie wszystkie programy pomocowe były na tyle rozwinięte, żeby zabezpieczyć byt tylu ludzi. Wielu osobom wydaje się, że my artyści mamy takie ciekawe, beztroskie życie, jeździmy, śpiewamy sobie i możemy oszczędzać.
Trzeba oszczędzać, tak! Trzeba żyć w taki sposób, aby w razie problemów wystarczyło pieniędzy, ale dla młodych artystów, którzy dopiero weszli na rynek, odwoływanie spektakli przez ponad rok, czy to w teatrach dramatycznych, operowych, czy to koncert muzyki popularnej, to sytuacja dramatyczna. Zostają bez środków do życia, bo wykonują tzw. wolne zawody i wielu z nich nie ma ubezpieczeń zdrowotnych. Tak jest np. w Stanach Zjednoczonych, gdzie obowiązuje zupełnie inny model ubezpieczeń niż w Polsce: jeśli nie pracujesz, to nie płacisz składek. Teatr zamknięty, zwalniają cię i do widzenia. Wydarzył się naprawdę wielki dramat, to dotknęło wielu moich kolegów, wszystkich artystów, jest to bardzo smutne.
J.S.: Powiedziałeś przede wszystkim o złych stronach pandemii. A czy są jakieś dobre?
A.R.: Powiem teraz coś niepopularnego. Dla mnie – osoby, która przez ponad 10 lat była gościem w domu – to, że mogłem być z rodziną, było czymś fantastycznym. Uważam, że to było bardzo ważne dla moich synów. Dzięki temu, że nie zrealizował się jeden, drugi czy trzeci kontrakt, mogłem być na bardzo ważnej uroczystości – pierwszej komunii mojego syna.
J.S.: Twoi synowie są jeszcze mali.
A.R.: Tak, starszy syn ma 10 lat, a młodszy niespełna 4 lata. Mogłem zawieźć sam młodszego syna pierwszy raz do przedszkola. Więzy rodzinne dzięki pandemii odżyły. Już teraz obawiam się, co będzie, gdy wrócę pełną parą do pracy, bo z uwagi na szkołę starszego syna rodzina nie może tak często ze mną podróżować, jak to było dawniej. To jest chyba jedyna czarna strona tej pracy, którą wykonuję i mojej kariery: rozłąka z rodziną. Podczas pierwszej fali pandemii nie mogliśmy spotykać się z innymi członkami rodziny i z najbliższymi przyjaciółmi – to było dla nas wynaturzenie, ale potem był to czas tylko dla najbliższej rodziny i bliskich przyjaciół. Można było odnowić te podupadłe z uwagi na mój zawód relacje.
J.S.: Bardzo wzruszył mnie jeden wpis, który kiedyś opublikowałeś na Facebooku z podpisem, że to rola Twojego życia. Zagrałeś Króla Bula w przedszkolnej inscenizacji synka.
A.R.: Tak. Młodszy syn chodzi wciąż do tego samego przedszkola i już złożono mi podobną propozycję, jestem więc ciekaw nowego wyzwania.