Jarosław Wasik – wokalista, kulturoznawca, autor tekstów, absolwent Studium Wokalnego w Gliwicach oraz kulturoznawstwa na Uniwersytecie Opolskim. Ukończył studia doktoranckie w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, gdzie prowadził zajęcia z animacji kultury oraz zarządzania w sferze kultury. Jego zainteresowania badawcze to: polska muzyka rozrywkowa, festiwale muzyczne i finansowanie kultury. Laureat m.in. koncertu „Debiuty” KFPP Opole ’94, Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, Olsztyńskich Spotkań Zamkowych „Śpiewajmy Poezję”. Dwukrotny zdobywca „Liry Orfeusza” – Głównej Nagrody Centralnych Eliminacji OKR (kategoria: poezja śpiewana). Jego autorskie płyty to: Nastroje, Zielony z niebieskim, Fabryka nastrojów i Nie dotykaj. Od 2000 r. członek Rady Artystycznej Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, od 2013 r. – dyrektor Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu, a od 2017 r. – członek Rady Artystycznej Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.
Joanna Stanecka: Zacznę od mojego standardowego pytania. Kiedy zauważyłeś, że muzyka Cię wzrusza, dotyka, ma na Ciebie wpływ?
Jarosław Wasik: (długa pauza i lekki śmiech) Moja mama zawsze wspominała, że sąsiadki mówiły jej o moim systematycznym śpiewaniu na klatce schodowej. Byłem wtedy małym chłopcem. Mieszkaliśmy w starej, poniemieckiej, dwupiętrowej kamienicy z olbrzymią klatką schodową, której schody i podłoga wyłożone były kaflami.
J.S.: To musiał głos się nieść po takiej klatce! Lepiej niż pod prysznicem!
J.W.: Oczywiście, choć niezbyt dobrze to pamiętam. Musiałem być naprawdę mały. Ale pamiętam, już w późniejszych latach, moją wielką fascynację Krystyną Prońko i jej płytą, na której była piosenka Bożek gorzelny, krążek Msza wędrującego Anny Chodakowskiej z tekstami Edwarda Stachury, płytę O Maanamu i wszystkie płyty Republiki. Później zauroczyła mnie muzyka Marka Grechuty i jego płyty: Droga za widnokres i W malinowym chruśniaku. Natomiast nigdy nie podejrzewałem, że będę zajmował się śpiewaniem, bo marzyłem, aby zostać aktorem. Nie dostałem się do szkoły teatralnej, choć startowałem trzykrotnie. Przeszkodą była ponoć drobna wada wymowy, która podczas śpiewania okazała się niesłyszalna. Po maturze myślałem o polonistyce, ale nie zdecydowałem się na nią i zdałem do trzyletniej szkoły wokalnej w Gliwicach. Dosyć szybko zacząłem odnosić sukcesy na licznych festiwalach piosenki literackiej i zaniechałem pomysłu, aby zostać aktorem. Dziś z perspektywy czasu dziękuję Najwyższemu, że nie zdałem egzaminów do szkoły teatralnej, ponieważ dużo trudnej byłoby mi się zrealizować, będąc aktorem. Poza tym jako freelancer nie wyobrażam sobie uzależnienia od pracy zespołowej i konieczności dostosowania się do innych. Podziwiam aktorów spędzających godziny na próbach i planach zdjęciowych, głównie czekających na swoje wejście.
Kiedy śpiewam, jestem frontmanem, ja decyduję o repertuarze i sposobie pracy. To jest najlepsza opcja.
J.S.: Czyli niepowodzenie w postaci trzykrotnego oblania egzaminów na wydział aktorski przełożyłeś na swój prywatny sukces?
J.W.: Tak. Czułem, że mam talent, sporo do opowiedzenia na scenie, mam ciekawą i dosyć niepowtarzalną barwę głosu. Po moich licznych występach, a także doświadczeniu w pracy coacha i przyjaźni z Elżbietą Zapendowską wiem, że śpiewa się barwą. To znaczy oczywiście komunikuje się z widzem poprzez tekst i to jest priorytet, ale słuchacz odbiera komunikat przede wszystkim dzięki interpretacji i barwie, bo to one budują emocje. To właśnie barwę głosu rozpoznajemy. Gdy Sting zaczyna śpiewać, już po dwóch sekundach wiemy, że to Sting.
J.S.: Czy powinniśmy się skupiać na barwie? Czy nie jest ona nieodłącznym elementem naszej osobowości? Przecież jesteś autorem tekstów swoich piosenek i nietrudno dojść do wniosku, słuchając Ciebie, że to właśnie słowo ma wielką moc i znaczenie. To co jest ważniejsze?
J.W.: Poezja jest ważna, szybko jednak zorientowałem się, że się w niej nie mieszczę, że chcę wyrazić sobą i muzyką inne sprawy niż te, które znajdowałem w tomikach. Rym i rytm są w piosence bardzo istotne, mnie najczęściej jednak fascynowali poeci, którzy pisali białe wiersze. Uwielbiałem od zawsze Wisławę Szymborską, zresztą w ogóle nie byłem zdziwiony, gdy dostała Nagrodę Nobla w 1996 roku. Byłem natomiast zdziwiony, że ludzie się dziwią. Od zawsze kupowałem jej tomy poezji w dwóch egzemplarzach, na wypadek, gdyby mi jeden zginął. Do dziś mam na półce podwójne egzemplarze Ludzi na moście czy ostatniego Wystarczy. Ale Szymborskiej właściwie nie da się śpiewać. Podejmowałem próby śpiewania wierszy Tadeusza Nowaka, którego twórczość bardzo cenię, ale jest trudny i mało „piosenkowy”. Nastąpiła potrzeba, abym sam coś napisał, czym mógłbym się wyrazić. Pierwszy mój tekst powstał późno. Miałem chyba 21 lat.
J.S.: Jak to późno? To wcześnie!
J.W.: Nie jak na osobę śpiewającą od czterech lat. Ale… no cóż, nie udało się wcześniej. Później, na renomowanych festiwalach, np. Spotkaniach Zamkowych „Śpiewajmy Poezję” w Olsztynie czy Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie wykonywałem już zazwyczaj utwory autorskie. Nie widziałem potrzeby śpiewania tekstów obcych autorów, choć robiłem wyjątki. Przykładem jest mój udział w płycie z piosenkami Jacquesa Brela razem z Krystyną Tkacz oraz Dorotą i Darkiem Wasilewskimi. To jednak były incydentalne sytuacje artystyczne. W repertuarze na stałe mam dwie piosenki z Kabaretu Starszych Panów i jedną z tekstem Jacka Cygana do muzyki Wiesława Pieregorólki, czyli C’est la vie, które śpiewał nieodżałowany Andrzej Zaucha.
Jarosław Wasik, fot. Sławek Mielnik
J.S.: Patrzę na daty wydania twoich płyt. Ostatnia płyta – 2011 rok. Pamiętam okres późnej podstawówki, liceum i to nasze szaleństwo związane z koncertami: Ewy Demarczyk, Starego Dobrego Małżeństwa, Marka Grechuty, Michała Bajora, Grzegorza Turnaua czy Stanisława Soyki. Co stało się z poezją śpiewaną? Nie umiemy już jej słuchać?
J.W.: Szaleństwo? Szaleństwem był kiedyś rock. Szaleństwem był kiedyś big-beat, a teraz jest hip-hop. Lata 90. to był dobry moment dla piosenki poetyckiej, ale po prostu czas i odbiorcy się zmienili. Nie ma co się obrażać. Jestem otwarty na nową muzykę. My, pokolenie dojrzałe, nie mamy prawa narzucać młodzieży ich środków wyrazu, którymi się definiują. Oni często nie znają Niemena czy Grechuty, natomiast – bądźmy szczerzy – my nie znamy ich idoli. Ja staram się poruszać w świecie nowych produkcji, ponieważ mam kontakt z młodzieżą, jestem akademickim wykładowcą, jednak na pewno nie ogarniam mentalnie popularnej współcześnie muzyki i towarzyszących jej kontekstów. Staram się być na bieżąco, kilka miesięcy przed premierą płyty byłem na koncercie Kora wyjątkowo utalentowanego Ralpha Kamińskiego, już w kilka godzin po publikacji przesłuchałem płytę Młody Matczak, bo Mata według mnie to jeden z najzdolniejszych autorów nowego pokolenia, ale te fakty nie uprawniają mnie do stwierdzenia, że doskonale znam się na współczesnej muzyce popularnej. Z racji mojej profesji, zdarza mi się słuchać przez kilka godzin najnowszej polskiej muzyki i… bywa różnie. Czasami boli, gdy słucham…
Taki koncert jak Zielono mi z piosenkami Agnieszki Osieckiej z 1997 roku, który – zresztą słusznie – ma setki fanów, dziś już by się nie sprawdził. Niestety. Lata 90. były dobre dla polskiej muzyki. Silna była piosenka poetycka, ale także autorski rock…
J.S.: Właśnie! Autorski rock z pięknym tekstem!
J.W.: Edyta Bartosiewicz, Kaśka Nosowska…
J.S.: Słowo było ważne!
J.W.: Wszystko wyparł pop. Staram się być otwarty na muzykę. Nagrałem nawet singiel z housowym kawałkiem, bo byłem pod wrażeniem Love Parade w Berlinie i urzekały mnie tamtejsze kluby muzyczne. Fascynował mnie niemiecki profesjonalizm i to, że tam wówczas w każdym lanserskim miejscu był profesjonalny sprzęt i tak doskonały dźwięk, jaki zdarzał się u nas jedynie na największych imprezach biletowanych. Jeździłem do Berlina na konkretnych DJ-ów. Byłem oczarowany clubbingiem, całą tą kulturą i chciałem choć jeden taki kawałek zarejestrować. Nagrałem i nic się nie wydarzyło. Ludzie nie chcieli mnie takiego. Dziś wiem, że trzeba poszukiwać, ale równocześnie myśleć o swojej publiczności. Hip-hopu na pewno nie zaśpiewam. Robię zresztą wszystko, żeby móc śpiewać, ale nie musieć śpiewać. Zaczęło mnie męczyć życie ze śpiewania. Trzeba wiecznie coś promować, wydawać, inwestować pieniądze, zabiegać o uwagę, mieć menagera, który wydzwania. Ja natomiast nie jestem pewien, czy ta rozbawiona publiczność chce akurat mnie słuchać… i poza tym nie znoszę plenerów!
J.S.: Dlaczego? Amy Winehouse też nie lubiła plenerów.
J.W.: Na plenerach ludzie rzadko słuchają. Muzyka jest zazwyczaj tłem, pełni rolę muzaka.
J.S.: Tak.
J.W.: W ogóle nie nadaję się do śpiewania eventów, choć na kilkudziesięciu wystąpiłem.
J.S.: Dlaczego?
J.W.: Moje śpiewanie bez odpowiedniego klimatu i skoncentrowanego widza nie ma sensu.
W śpiewaniu najbardziej interesuje mnie moment, kiedy myślę, patrząc publiczności prosto w oczy: „mam was”. Zawsze chodziło mi o to niewidzialne połączenie z widzem, o przekaz. Jak w teatrze.
Interesował mnie poniekąd „teatr piosenki”. Dla nas wzorem była Ewa Demarczyk, która wymagała od organizatorów wyjątkowych warunków estradowych odpowiednich dla stworzenia sensownego kontaktu z widzem. Gdyby nie było tej koncentracji, wszystko traciłoby sens. Wiem po prostu, że nie nadaję się na piosenkarza pop. I jeszcze ta presja, żeby pisać jedynie przeboje, które będzie chciało zagrać radio. Nie chcę być zakładnikiem śpiewania.
J.S.: To czym się zająłeś, zanim zostałeś dyrektorem Muzeum Piosenki Polskiej w Opolu?
J.W.: Zacząłem organizować koncerty, festiwal w Warszawie, rozpocząłem studia – kulturoznawstwo – które zawsze chciałem skończyć, a nigdy nie miałem czasu. Potem z rozpędu skończyłem studia doktoranckie, zacząłem pisać doktorat i wykładać gościnnie na uczelniach. Piosenka od zawsze interesowała mnie z różnych perspektyw: wykonawcy, dziennikarza (pisałem także o piosence i robiłem wywiady z gwiazdami), organizatora. Interesujące są dla mnie również konteksty marketingowe i promocyjne i w końcu management, bo od 9 lat jestem managerem w kulturze. Oczywiście bardzo ważna jest dla mnie perspektywa naukowa. Jeżeli chodzi o moje odejście od intensywnego śpiewania, to… zacytuję Edith Piaf: „nie żałuję”.
J.S.: (śmiech)
J.W.: Wiele lat pracowałem, by stworzyć sobie komfort, który definiuję: mogę śpiewać, śpiewam raz na jakiś czas i sprawia mi to ogromną przyjemność, ale nie muszę tego robić.
J.S.: Jesteś dyrektorem Muzeum Piosenki Polskiej w Opolu. Opole dla Polaków jest miejscem szczególnym, jeśli chodzi o piosenkę. To właśnie to miasto stało się po wojnie gniazdem polskiej piosenki. Festiwal na przestrzeni lat ewaluował. Gdybyś mógł poczynić jakiekolwiek zmiany w organizacji tego festiwalu, co byś zrobił?
J.W.:
Stawiam najdroższego szampana temu, kto znajdzie klucz do zorganizowania dziś sensownego festiwalu w Opolu.
To jest bardzo trudne zadanie. Trzeba pamiętać o publiczności zgromadzonej w opolskim amfiteatrze i równocześnie trzeba liczyć się z tzw. oglądalnością, bo jest to impreza telewizyjna. W obecnej sytuacji politycznej jest to zadanie arcytrudne, gdyż artystom jest nie po drodze z władzą, co więcej, tej władzy nie jest po drodze z artystami. Jako badaczowi opolskiej imprezy jest mi trudno pogodzić się z faktem, że najpopularniejsi dziś piosenkarze nie biorą udziału w festiwalu. Kiedyś było to regułą – jesteś lub chcesz być na topie, powinieneś wystąpić na KFPP, bo udział w festiwalu dawał energię na cały następny, artystyczny sezon. Dziś większość ludzi ma świadomość, że telewizja stała się prorządowa, artyści się na taki stan rzeczy nie zgadzają. Moim zdaniem Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki musi być jednak przy telewizji publicznej, żeby bowiem przetrwał, nie może zostać skomercjalizowany. Gdyby zaczęła organizować go któraś telewizja prywatna, już dawno by go porzuciła. A mówimy o prawie sześćdziesięciu latach tradycji. Uważam, że „Opole” to nasze dobro narodowe, które powinno być pielęgnowane jak inne aspekty polskiej kultury. Koncerty opolskiego festiwalu w znacznej mierze muszą opierać się na archiwaliach, a archiwalia są własnością telewizji publicznej.
J.S.: Dlaczego muszą opierać się na archiwaliach?
J.W.: Festiwal w Opolu w kontekście polskiej piosenki ma poniekąd misję edukacyjną i historyczną. Jego zadaniem od zawsze była organizacja także koncertów tematycznych i wspomnieniowych. Są jubileusze, rocznice śmierci wspaniałych autorów, kompozytorów czy wykonawców, trudno więc w takiej sytuacji nie zrobić koncertu. A wówczas najlepszym patentem jest skorzystanie z archiwaliów. Te archiwalia to jest skarb!
Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS