Andrzej Kosowski, fot. Małgorzata Kosińska

wywiady

Z pustego i Excel nie naleje. Wywiad z Andrzejem Kosowskim

Andrzej Kosowski jest menedżerem kultury, wydawcą, scenarzystą filmów dokumentalnych i edukacyjnych, a także producentem muzycznym i filmowym. W latach 1996–2012 pracował w Polskim Wydawnictwie Muzycznym. Od 2001 roku był jego Redaktorem Naczelnym i członkiem Zarządu. Jest współzałożycielem Instytutu Muzyki i Tańca, w którym od 2010 do 2017 roku obejmował stanowisko dyrektora. Jest pomysłodawcą oraz autorem scenariuszy aplikacji mobilnych, m.in.: Orkiestrownik (Instytut Muzyki i Tańca, 2016), Operalnia (Teatr Wielki–Opera Narodowa, 2019), Zostań Moniuszką (Fundacja Barbakan, 2019), appiano (Narodowy Instytutu Fryderyka Chopina, 2021), oraz filmów edukacyjnych, popularyzatorskich i dokumentalnych o muzyce. Andrzej Kosowski jest również pomysłodawcą Konkursu Kompozytorskiego im. Tadeusza Ochlewskiego (od 2003), Festiwalu Muzyki Polskiej (od 2005), Konwencji Muzyki Polskiej (od 2011), Nagrody Polskiego Środowiska Muzycznego „Koryfeusz Muzyki Polskiej” (od 2011), serii filmów pt. Instrumenty z duszą (od 2016), czy też portalu internetowego o instrumentach muzycznych w kolekcjach polskich (2014).

Zapraszamy do przeczytania wywiadu Marleny Wieczorek z wybitnym ekspertem z zakresu kultury muzycznej, który od 2021 roku swoją wiedzą i doświadczeniem będzie wspierać projekty Fundacji MEAKULTURA.

Marlena Wieczorek: Ma Pan wszechstronne doświadczenie zawodowe, ponieważ działał Pan w różnych obszarach związanych z muzyką, np. w stowarzyszeniach (Muzyki Polskiej czy Towarzystwie  Szymanowskiego), pracował Pan w PWM-ie, a także szefował IMiT-owi. Co by Pan przede wszystkim zmienił w sektorze kultury, gdyby miał Pan taką możliwość? Co pozytywnego udało się osiągnąć na przestrzeni ostatnich 20 lat, a co wciąż niedomaga? 

Andrzej Kosowski: Muzyczna Polska w ciągu ostatnich 20 lat zmieniła się nie do poznania. Mamy sale koncertowe z akustyką na światowym poziomie, znakomite międzynarodowe festiwale muzyki klasycznej, jazzowej i filmowej, rozwinięty przemysł fonograficzny z nutką nostalgii do winyli, szkołę muzyczną w każdej gminie, uporządkowaną formę działalności PWM-u i wspierające środowisko programy IMiT-u. Agata Zubel prawykonuje swoje utwory z Klangforum Wien, Piotr Orzechowski wygrywa Montreux, Janusz Wawrowski ogrywa Stradivariusa, Nehring podbija Tel Awiw, a Zimerman po raz kolejny czaruje Beethovenem. MET podbita, Mariusz Kwiecień dyrektorem we Wrocławiu. Jest widoczna sztafeta pokoleń, mamy następców, kontynuatorów i buntowników.

Zeszłoroczne odejście Pendereckiego, Krenza i Demarczyk było symbolicznym zamknięciem XX wieku i podsumowaniem wszystkich wspaniałych dokonań zeszłego stulecia.

Przestaliśmy się wstydzić własnego pochodzenia i kultury tradycyjnej, znalazło się miejsce i dla Janusza Prusinowskiego, i Golec uOrkiestry. Mamy kwartety smyczkowe grające Noskowskiego na jelitowych strunach i nowoczesne formacje multimedialne wykonujące Rożynek. Setkę nowych polskich utworów rocznie. Dwieście nagrań zgłaszanych corocznie do „Fryderyka”. Sześćset szkół muzycznych. Kompletne wreszcie wydania dzieł Chopina, Szymanowskiego, Karłowicza. Nagrania na Erardzie w NIFC-u i Krzanowskiego w Anaklasis… Mógłbym tak jeszcze długo, ale czasami zastanawiam się, czy ta różnorodność i to bogactwo oferty znajdują dobre odzwierciedlenie po drugiej stronie – w słuchaczach, widzach, melomanach. 85 procent Polaków w ogóle nie chodzi na koncerty muzyki klasycznej, a czterech na pięciu nie wie, kim był kompozytor Roty. Więc sądzę, że najbardziej niedomaga nasz system powszechnej edukacji kulturalnej, ale także przeświadczenie części naszego środowiska, że jej prowadzenie jest wpisane wyłącznie w obowiązki szkół powszechnych i domów kultury, a nie w istotę działalności instytucji muzycznych.

M.W.: Albo organizacji pozarządowych… Czy tak duża instytucjonalizacja związana z kulturą muzyczną jest w Polsce potrzebna, czy nie wyklucza z rynku małych podmiotów niezależnych (jak właśnie fundacje), które muszą realizować swoje cele głównie w ramach doraźnych (często niedoinwestowanych) grantów? Jakie zaobserwował Pan wspólne obszary działania instytucji i NGO-sów?

A.K.: Mamy nadmiernie rozwiniętą sieć instytucji względem liczby odbiorców. Tworzenie nowych podmiotów czy współprowadzenie przez Ministerstwo kolejnych instytucji samorządowych tę tendencję tylko umacnia. Organizacje pozarządowe są na nierównej pozycji – przede wszystkim nie mogą otrzymywać stałych i regularnych dotacji na prowadzenie ogólnej działalności, tylko mogą się starać o środki na realizację konkretnych zadań i z tego wykorzystywać część na czynsze, opłaty i wynagrodzenia. Żaden dyrektor filharmonii czy opery nie zgodziłby się na taki sposób prowadzenia instytucji, w której nie ma dotacji podmiotowych, a są tylko celowe. Dlatego instytucje państwowe i samorządowe mogą zatrudnić na etacie setki osób, a fundacje czy stowarzyszenia – podpisać tylko umowę-zlecenie z księgową. Chyba że posiadają jakieś inne, niezależne źródło finansowania działalności, jak np. Stowarzyszenie Autorów ZAiKS, będące organizacją zbiorowego zarządu, albo takie jak Orkiestra Akademii Beethovenowskiej, która koncertami i nagraniami musi zarobić na swoje istnienie.

Obszarów wspólnej działalności jest sporo i na szczęście wiele ważnych dla polskiej kultury muzycznej projektów jest nadal organizowanych przez organizacje pozarządowe. „Warszawską Jesień” organizuje przecież Związek Kompozytorów Polskich, a najstarszy w Europie Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy – Towarzystwo im. Henryka Wieniawskiego. Stowarzyszenia i fundacje mogą sobie także pozwolić na większe ryzyko i większą fantazję, bo mimo rozmaitych problemów organizacyjnych i finansowych nie mają swoich organizatorów, rad i związków. Nie muszą się także nieustannie przeglądać w lustrze profilu artystycznego, historii i wizerunku.

M.W.: Choć wymienione przez Pana stowarzyszenia mają taką tradycję, że są już poniekąd instytucjami, na których działania pieniądze „muszą” się znaleźć np. w budżecie miasta… A jak Pan widzi swoją wcześniejszą misję w Instytucie Muzyki i Tańca w stosunku do obecnych działań tego podmiotu? Na czym polegała różnica w strategii? 

A.K.: Instytut budowaliśmy od zera ze wspaniałą, ledwie dziesięcioosobową załogą. Dla środowiska muzycznego była to ważna, ale kolejna już instytucja; dla świata tańca – wybicie się nieomal na niepodległość. Staraliśmy się być raczej głosem środowiska w Ministerstwie i głosem eksperckim dla Ministerstwa. Doceniam to, że pewne kierunki, programy i pomysły są nadal kontynuowane, takie jak Konwencja Muzyki Polskiej czy reorientacja zawodowa tancerzy. Sukcesem moich następców na pewno było przekazanie do zarządzania przez IMiT wszystkimi programami Ministra z zakresu muzyki i tańca, ale też spowodowało to odwrócenie kierunku przekazu i teraz jest to instytut będący głosem Ministerstwa w środowisku. Niektóre zaś decyzje indywidualne są dla mnie całkowicie nieczytelne, jak np. likwidacja programu „Artysta-rezydent” postulowanego przez samo środowisko muzyków-kameralistów, czy usunięcie z Internetu aplikacji „Orkiestrownik” w dobie pandemicznego ograniczenia dostępności do koncertów w świecie realnym.

Koncert w formie pogadanki z udziałem Adama Sztaby i Orkiestry Sinfonia Varsovia według scenariusza Andrzeja Kosowskiego jako część „Orkiestrownika”

M.W.: Kto według Pana powinien stać na czele najważniejszych instytucji muzycznych – menedżer, który nie zna środowiska, czy osoba mająca doświadczenia zawodowe związane z muzyką? 

A.K.: Stopień rozległości i skomplikowania spraw organizacyjnych, prawnych i finansowych w obszarze kultury jest obecnie tak wysoki, że powinienem z zamkniętymi oczyma odpowiedzieć, że tylko osoba znająca świetnie przepisy finansów publicznych, zamówień publicznych, prawa autorskiego, podstaw ekonomii, marketingu i promocji może w miarę sprawnie kierować instytucją muzyczną. Ale z drugiej strony byłem świadkiem wielu spektakularnych porażek bankowców w operach i menedżerów w instytutach. Jeśli ktoś nie wie i nie rozumie, jaką instytucją i jakimi ludźmi przychodzi mu kierować, to może dyplom z MBA odwiesić w ramce. Najlepiej, jeśli posiada dodatkowo wykształcenie muzyczne lub humanistyczne, ale musi to być z pewnością osoba mająca wieloletnie doświadczenie w pracy w instytucjach kultury, w kierowaniu coraz większymi zespołami oraz znająca i rozumiejąca uwarunkowania instytucji artystycznej i umiejąca sobie radzić z nadmierną wrażliwością samych artystów. W dodatku w takich miejscach jak filharmonia czy opera potrafiąca dobrać i dobrze współpracować z artystyczną twarzą takiej instytucji – dyrektorem artystycznym w postaci dyrygenta czy reżysera – i umieć się za nią schować bez obrazy ego.

M.W.: Jak należy Pana zdaniem wspierać twórców i ich pracę, unikając równocześnie nadprodukcji działań incydentalnych, doraźnych?  

A.K.: Uważam, że twórcom nie należy organizować kalendarza, tylko umożliwiać im działanie. Stypendia, zamówienia i programy powinny być tak skonstruowane, żeby w największym stopniu aktywizować do współpracy samych twórców lub zachęcać do tego różne instytucje kultury. Centralne organy nie powinny uczestniczyć w akcie kreacji, ale zapewniać różnorodnym podmiotom środki i możliwości realizacji. Jeden kompozytor napisze w życiu pięćset utworów, drugi – tylko pięćdziesiąt. Niech sami decydują.

Byłem współtwórcą programu „Zamówień kompozytorskich” i zawsze denerwowało mnie podawanie informacji, że to „IMiT zamówił nową kompozycję”. Zamówienia zawsze były efektem porozumienia konkretnego kompozytora i konkretnego wykonawcy, w ramach programu możliwe było tylko uzyskanie dotacji na honorarium twórcy i częściowe pokrycie kosztów prawykonania. Gdybym chciał być polskim Paulem Sacherem, to musiałbym zamawiać utwory i płacić za nie z własnych, a nie z publicznych pieniędzy.

M.W.: Czy można na równych zasadach wspierać muzyką klasyczną i muzykę nastawioną na masowy sukces komercyjny? Obecnie MKiDN przyznaje wsparcie obu tym sektorom, choć w moim odczuciu pewne deficyty związane np. z pandemią powinny wyrównywać Urzędy Pracy, a MKiDN jednak powinno skupić się na wspieraniu najważniejszych dokonań artystycznych, żeby jego misja była jednoznaczna.

A.K.: Z pewnością nie należy uznać, że cała muzyka klasyczna ma być wspierana przez MKiDN, a cała muzyka rozrywkowa – nie. Jednak powinna się liczyć kluczowa cecha jakości dzieła oraz celu projektu. Jeśli ktoś organizuje koncert sylwestrowy w filharmonii, to chyba nawet nie pomyśli o wniosku o dotację, tylko o cenie miejsca VIP z dwoma lampkami szampana. Ale jeśli Fundacja Okularnicy organizuje konkurs „Pamiętajmy o Osieckiej”, to dlaczego nie miałaby uzyskać na to dotacji w takim samym trybie jak Konkurs Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga? Do tej pory istniało w tej sprawie międzygatunkowe porozumienie stron. Zostało zakłócone dopiero awanturą przy okazji Funduszu Wsparcia Kultury, który jako jedyny chyba spośród całej pomocy publicznej w pandemii wywołał tyle kontrowersji, mimo szczytnego przecież zamiaru. No bo jak to, discopolowcy mają otrzymać setki tysięcy złotych dotacji, a innym brakuje na chleb i margarynę? Tak, niestety, kończy się angażowanie do pracy w świecie kultury tylko Excela…

M.W.: A propos słusznej konkluzji z Excelem – czy w Polsce jest miejsce na pismo muzyczne tworzone przez wykwalifikowanych krytyków muzycznych i dziennikarzy, a nie przez hobbystów, które do tego nie jest nastawione na finansowanie głównie z reklam i ukrytych tekstów sponsorowanych, z drugiej strony nie jest też wydawane przez instytucje finansowaną z budżetu państwa? Jaki mogłoby przyjąć model biznesowy, gdyby chciało utrzymać najwyższy poziom merytoryczny i niezależność? 

A.K.: Gdy w Instytucie Muzyki i Tańca tworzyliśmy pierwszy Raport o muzyce polskiej, doliczyliśmy się prawie setki pism poświęconych muzyce. Ale jeśli wejdziemy do Empik-u lub będziemy chcieli któreś z nich zaprenumerować w wersji elektronicznej, to zobaczymy dwa, trzy tytuły. Zacny „Ruch Muzyczny” ma nakład 1200 egzemplarzy. Jak to się ma do tych setek szkół, tysięcy uczniów i nauczycieli, piętnastu procent społeczeństwa, które na koncerty jednak chodzi? Książki o muzyce poważnej to nisza, o muzyce współczesnej – to nisza w niszy. Jak zbudować w takich warunkach niezależność dziennikarską i finansową fachowego pisma o muzyce? Nakłady i krąg czytelników jest za mały na kosztowne reklamy spoza branży. System prywatnego wsparcia tego typu działań nie jest zachęcający ani podatkowo, ani wizerunkowo dla biznesu. Ale jeśli miałbym szukać skutecznych rozwiązań, to poszedłbym w dwóch kierunkach – edycji pisma anglojęzycznego, w końcu to większy rynek, oraz w wersji polskiej – utrzymywanego ze stałej zbiórki przez czytelników, ale nie w formie tradycyjnej prenumeraty, a wsparcia w stylu zbiórki crowdfundingowej. To zamiana formuły obowiązkowego abonamentu na dobrowolne, niewielkie, ale stałe wsparcie. Rozbita idea radiowej Trójki w ten sposób się odrodziła. Przynajmniej był jeden pozytyw całej tej awantury.

M.W.: Wiem, że leży Panu na sercu promocja muzyki polskiej i działalność wydawnicza. Na jakie problemy napotyka Pan w kontekście prawnym np. w przypadku korzystania ze starych nagrań czy nut? 

A.K.: Muzyką polską zajmowałem się podczas całego zawodowego życia: i w wydawnictwie, i w Instytucie Muzyki i Tańca, i na festiwalu Muzyki Polskiej. Uważam, że musimy sami nadrobić pewne zaległości i lepiej opracować, wydać i nagrać muzykę polską, szczególnie tę sprzed XX wieku. Nikt tego za nas nie zrobi.

Bez porządnych wydań nutowych nie będzie dobrych koncertów. Bez dobrych nagrań trudno podejmować promocję w kraju i za granicą. Bez osobistych kontaktów nie uda się zachęcić wykonawców z Europy, Ameryki i Azji, aby sięgnęli po kogoś innego niż Chopin.

Ale tę pracę musimy zacząć na własnym poletku. Nawet jeśli już wiemy, że Moniuszko nie osiągnie pozycji Smetany, to nie możemy w kółko wystawiać i nagrywać tylko Halki i Strasznego dworu. Musimy porządnie artystycznie i technicznie nagrać wszystko, aby w każdej chwili sprawdzić, jak brzmi Verbum nobile we współczesnej czy historycznej inscenizacji. Sukces „włoskiej” Halki w Roku Moniuszki chyba nas czegoś nauczył. BBC Chorus potrafi świetnie po polsku śpiewać Szymanowskiego.

M.W.: Co może zatem być asem eksportowym muzyki polskiej? 

A.K.: Paradoksalnie właśnie to, że jest tak mało znana, poza kilkoma nazwiskami… Ile razy można nagrać Koncert skrzypcowy Beethovena? Trzeba znaleźć sposób, aby czołowi wirtuozi nagrali koncerty Bacewicz. Przecież udało się z Karłowiczem, Młynarskim, Różyckim. Z drugiej strony nie mam poczucia misji i nie wierzę, że nagle w Londynie, Paryżu i Nowym Jorku zaczną grać tylko Noskowskiego czy Krzanowskiego, my też przecież w Polsce znamy ledwie po kilku kompozytorów z krajów nawet ościennych, innych niż ojczyzna Bacha. Ile osób w Polsce zna trójkę najwybitniejszych współczesnych kompozytorów czeskich? Ale pamiętam też, jak Chandos rozpoczął nagrywanie poematów Karłowicza i odmówił przesłania egzemplarza do recenzji „Ruchowi Muzycznemu”, argumentując, że nie liczą na dużą sprzedaż płyt w Polsce…

M.W.: Jako przedstawicielka NGO-sów mam wiele przemyśleń dotyczących roli i wspierania w Polsce działań kulturalnych. Pana współpraca z Fundacją MEAKULTURA, którą właśnie rozpoczęliśmy, ma dla mnie znaczenie symboliczne i daje nadzieję na wzmocnienie sektora organizacji pozarządowych – dyrektor IMiT-u inwestuje czas w rozwój projektów niezależnych… Dlaczego nasze działania Pana zainteresowały i zobaczył Pan w nich potencjał? Informacja dla Czytelników meakultura.pl – rozpoczęliśmy współpracę w zakresie wydania i promocji  anglojęzycznej wersji książki „Sto lat muzycznej emigracji. Kompozytorzy polscy za granicą (1918–2018)”, a następnie rozwoju kampanii społecznej Save the Music. 

A.K.: Też cieszę się na tę współpracę, chociaż z Fundacją miałem już styczność przy innych projektach, jak chociażby przy Konkursie Polskich Krytyków „Kropka”. Jestem pod wrażeniem opracowania książki o polskiej emigracji muzycznej i mam nadzieję, że przysłużę się pomocą przy wydaniu i promocji jej angielskiej wersji. Wiem, jak trudno jest opublikować jakąkolwiek książkę o polskiej muzyce w obcych językach. Za czasów pracy w PWM nie udało nam się nawet przekonać wydawcy Pendereckiego – Schotta – do wydania po niemiecku wspaniałej monografii kompozytora pióra profesora Mieczysława Tomaszewskiego.

M.W.: Będzie ciekawie [śmiech]. Cieszę się, że wspomniał Pan KROPKĘ, bo liczymy na reaktywację tego projektu, z nadzieją, że dalej pozostanie niezależnym wydarzeniem, integrującym środowisko muzyczne. W tej chwili funkcjonuje Pan zawodowo poza instytucjami państwowymi – jak się Pan odnalazł? Czy zmieniło to w jakiś sposób Pana perspektywę patrzenia na sektor kultury muzycznej w Polsce? 

A.K.: Po 11 latach „redaktorowania naczelnego” w PWM-ie i siedmiu latach „dyrektorowania” w IMiT, przez siedem dni w tygodniu, nie ukrywam, że zdjęcie z mojej głowy wielu obowiązków administracyjno-organizacyjnych było dla mnie dużym odciążeniem. Mogłem nadrobić wiele lektur czy filmów. Dużo wygodniej jest zajmować się ciekawymi i wybranymi tylko przez siebie projektami. Czasami warto też sprawdzić, czy projektowane dla całego środowiska rozwiązania sprawdzają się w rzeczywistości. Nadal niestety nie sprawdza się brak równowagi w dostępie do środków publicznych przy braku wsparcia ze strony mecenasów, a nie sponsorów. Żałuję, że nie przebiłem się z pomysłem 1 procenta od podatku płaconego przez przedsiębiorców (CIT), wzorem takiego rozwiązania z naszymi osobistymi podatkami (PIT). Byłoby Pani łatwiej rozmawiać z prezesem Orlenu…

M.W.: CIT to rzeczywiście bardzo ważny postulat dla całego sektora… Dziękuję za rozmowę i za pomysł na spotkanie z prezesem Orlenu [śmiech].

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

ZAiKS Logo

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć