Bodek Janke, perkusista, który jako jeden z nielicznych, mistrzowsko opanował wiele dialektów języka muzycznego. Perkusjonalista, kompozytor, aranżer, założyciel festiwalu Summer Exchange, podróżnik, dobra dusza, przyjaciel.
Monika Misza Winnicka: Bodek, kiedy poznaliśmy się na Enter Enea Festiwal zaprosiłeś mnie na swój własny mały festiwal muzyczny Summer Exchange Festiwal, który odbywa się w Twoim domu, w Przesiece. Niestety, ze względu na ilość obowiązków nie dotarłam na miejsce, ale chciałabym Cię podpytać o Twoje wrażenia z tegorocznej edycji?
Bodek Janke: Tegoroczna edycja była bardzo piękna, właściwie chyba najlepsza z dotychczasowych. Festiwal jest bardzo maleńki, osobisty, intymny. Szacuję, że przyjeżdża tam od 80-120 osób. W tym roku było wiele ciekawych spotkań ze względu na mniejszą ilość muzyków, a większą ilość psychologów, filozofów i osób leczących naturalnymi metodami.
M.M.W.: Minione lato było dla Ciebie ewidentnie bardzo pracowite. Wciąż byłeś w podróży, wystąpiłeś na Enter Enea Festiwal, Twoje projekty muzyczne wciąż są żywe, aktualne – niedawno grałeś koncert z pianistą Kristjanem Randalu i do tego nagrałeś płytę! Chciałabym, żebyś opowiedział mi o okolicznościach nagrywania płyty i o zespole.
B.J.: Podstawowy skład tej płyty to kwartet: Melissa Mary Ahern (wokal, gitara akustyczna), Kristjan Randalu (fortepian), Philip Donkin (kontrabas) i ja na perkusji. Melissa w sumie gra główną rolę na całej płycie, prawie połowa utworów z płyty jest jej autorstwa, które sam zaaranżowałem. Mamy do siebie ogromne zaufanie. Z Melissą poznałem się 11 lat temu na festiwalu w Nowym Jorku. Zakochałem się w jej muzyce, jej muzykalności. W zeszłym roku spotkałem się z nią kiedy podróżowała po Europie i wtedy zaprosiłem ją do studia. Wszystko było spontaniczne. Nagrania też nie były planowane. W ciągu 6 tygodni całą jej muzykę zaaranżowałem, wybrałem utwory, zebrałem muzyków. Pracowaliśmy w Berlinie, w Köln, w Warszawie, jedna sesja z gitarzystą była w Nowym Jorku.
M.M.W.: Współpracowałeś również z Atom String Quartet, polskim jazzowym kwartetem smyczkowym. Nie przypuszczałam, że dopasuje się on do klimatu lekkiego ethno jazzu, skąd pomysł na kwartet i jak wspominasz waszą współpracę?
B.J.: Atom String Quartet to aktualnie jeden z najlepszych na świecie, moich zdaniem, kwartetów jazzowych. Na palcach jednej ręki można policzyć ile jest takich kwartetów, które grają nie tylko klasykę, jak Brahmsa czy Schubert, ale też muzykę współczesną i jazz ze świetną umiejętnością improwizacji, tym bardziej z perkusją. Jak doszło do współpracy? Jestem od lat zaprzyjaźniony z Mateuszem Smoczyńskim, skrzypkiem tego kwartetu. To ułatwiło w bezpośrednim kontakcie, dowiedziałem się czy mają czas, ochotę i tak dalej. Tyle jeżdżę po świecie, że naturalnie stworzyła mi się taka sieć muzyków.
M.M.W.: Tytuł albumu: “SONG” jest bardzo prosty, lecz niewiele określający. Nie przedstawia konceptu, nie nadaje tematu, nie wiemy, czego się spodziewać. W żaden sposób nie da się tego odczytać. Czy to był celowy zabieg?
B.J.: Tytuł po prostu odzwierciedla czym się zajmowałem przez ostatnie miesiące przygotowując się do nagrań. “PIOSENKA”, bo tak tłumaczymy to na język polski miała na celu podpowiedzieć, że niekoniecznie chcę się wpisać w nurt jazzu. Najbliższa mojemu sercu jest właśnie zwykła piosenka. Rozumiem ją jako formę muzyki, która najszybciej trafia do słuchacza. W porównaniu do wszystkich innych kategorii muzycznych, muzyka klasyczna, jazzowa, etniczna, minimalistyczna, abstrakcyjna, elektroniczna. Jest tyle różnych kategorii, jest też kategoria piosenki, która trafia ludziom do serca najszybciej. W każdym kraju, na każdym kontynencie istnieją właśnie piosenki. To co stworzyłem na płycie, to nie są proste piosenki, to aranżacje na temat piosenek. Z prostego materiału stworzyłem całą nawarstwioną kompozycję.
M.M.W.: Na płycie pojawiają się covery, m.in. rockowy utwór “Live is life” czy “Eye of the Tiger” z lat 80. Na pierwszy rzut oka/ucha zagranie ich w jazzowej aranżacji jest zupełnie abstrakcyjnym pomysłem. Skąd inspiracja do umieszczenia ich na płycie i zaśpiewanie ich w tak delikatnym klimacie?
B.J.: Live is life to moja trauma z dzieciństwa. Kiedy miałem 6 lat trafiłem do szpitala z pękniętym wyrostkiem, jak się okazało, byłem w stanie krytycznym. Dowieziono mnie tam w ostatniej chwili. Po operacji leżałem na sali jeszcze 2 tygodnie. Pokój dzieliłem z 14-letnią dziewczyną. Pamiętam, że miała walkmana na kasety, ale bez słuchawek i muzyki słuchała ‘na głośno’. Przez te dwa tygodnie ciągle przewijała tę kasetę, słuchała w kółko, od rana do wieczora, a najczęściej właśnie piosenkę Live is life, wówczas bardzo popularną w Niemczech. Wiesz, ten utwór mocno wkręcił się do mojej głowy. To moja psychotrauma, którą chciałem przepracować, więc napisałem ten utwór na nowo, w innej aranżacji, w innym rytmie, z innymi instrumentami, np.: utwór zaczynam od gry na tablach. Dla mnie to odświeżenie tego starego kawałka to był osobisty sukces, a “Eye of the tiger” pochodzi z mojego ulubionego filmu. Znam całą serię o Rocky, ale pierwsza jest dla mnie wyjątkowa. Historia prostego człowieka, który stara się żyć pomimo trudności i odkrywa swoją motywację. Kiedy byłem nastolatkiem też miałem kompleksy i zmagałem się z nimi na macie. Chodziłem na body building, na walki wschodnie: kung-fu, taekwondo, kick boxing i takie filmy, ideologie, pomagały mi w duchu, by być silniejszym, by walczyć o siebie i swoje dobro. Ten utwór jest mi bliski do teraz. Słucham go kiedy wracam z treningu. Ten utwór jest niesamowity, pomaga mi z siebie coś wydostać! Napisałem swoją wersję tego utworu, specjalnie stylistycznie oddaloną, żeby nie powtarzać coś co już jest piękne. Nie jestem cover bandem, zaaranżowałem utwór w skomplikowanym rytmie na 11/8. To taki tradycyjny bułgarski rytm muzyki folklorowej. Dzięki tym zabiegom utwór odbiega od muzyki rockowej, jest zupełnym kontrastem w stosunku do oryginału. Melissa śpiewa tekst lirycznie, to brzmi prawie jak ballada.
M.M.W.: Fascynujące historie, Bodek! Chciałabym się zatrzymać na chwilę przy liryce. Według moich prywatnych odczuć płyta jest zachowana w spokojnym relaksującym klimacie. Ty, jako perkusyjny zwierz, rytmiczna petarda (słyszałam Cię na żywo) nie przebijasz się mocą dźwięku swojego instrumentu. Nie przełamujesz subtelności aranżacji. Nie do końca na tej płycie słychać Twoją ekspresję. To zamierzony zabieg z Twojej strony, żeby na Twojej autorskiej płycie nie przebijać się, nie wychodzić na pierwszy plan?
B.J.: Hahah! Rytmiczna petarda! Wiesz, ja dużo ćwiczę nad techniką gry na bębnach, żeby grać szybko, grać skomplikowane rzeczy. Ale mi chodziło, nie o to by pokazać się jako oszałamiający perkusista, tylko by być muzykiem współgrającym z innymi muzykami. To według mnie jest o wiele bardziej wartościowe i głębokie. I ta rytmiczna petarda, subtelnie, w każdym utworze się pojawia. Takie smaczki wychwyci profesjonalne ucho, ale utwory pisałem dla dowolnego słuchacza.
M.M.W.: Pamiętam jak na próbach do koncertu na Enter Festiwal używałeś wielu ciekawych przeszkadzajek. Chciałabym Cię o nie podpytać? Używasz ich też na płycie? To Twój nieodłączny element.
B.J.: Używam wielu instrumentów i każdy z nich ma swoją krótką historię. Jestem poszukiwaczem dźwięków, które mnie fascynują. Zawsze mam przy sobie, na albumie czy koncertach, taki indyjski łańcuszek. Zawieszam go na lewą nogę, na kostkę. Używa się go w klasycznym indyjskim tańcu kathak, po to by na dużej scenie słychać było kroki.To jeden z moich ulubionych dźwięków. Co jeszcze… często w prawej ręce trzymam, zamiast pałeczki, taki shaker, taki koszyczek z północnej Brazylii, nazywa się caxixi (czyt. kasziszi). To jest instrument z muzyki capoeira. To taka płynna, rytmiczna sztuka walki, która zawiera w sobie elementy akrobatyki. W trakcie gra berimbau, czyli instrument zbudowany z kija wygiętego w łuk i naciągniętą jedną struną. Tą ręką, którą się gra pałeczką na berimbau w tej samej ręce trzyma się caxixi, który nadaje idealny rytm. Mam to ze sobą już chyba od 20 lat! Mam różne dzwoneczki, orzeszki, ale takie z Indii, z Kolumbii, z Peru, z Maroko. Takie perkusjonalia zdobywam z podróży, odwiedzam ryneczki, kupuję lub ludzie mnie obdarowują. Zawsze mam przy sobie coś z Kazachstanu, bo to część mojej kultury. Zawsze mam przy sobie kilka fletów bambusowych, indyjskich. Uważam siebie za muzyka melodycznego, niż muzyka rytmicznego. Nigdy nie byłem perkusistą, który nadawał tylko beat. Moje rodzice, babcia, prababcia, ciotka są pianistami. Dzięki nim tak czuję muzykę, w harmonii i melodii, niż w rytmie.
M.M.W.: Jesteś ogromnie inspirującym muzykiem, Twoje pochodzenie jest niezwykłe: Twój ojciec jest Polakiem, matka – Rosjanką z Kazachstanu, Ty urodziłeś się w Warszawie, dorastałeś w Niemczech, studiowałeś w Nowym Jorku. Dzięki temu oraz Twoim dalekim podróżom po całym świecie masz styczność z wszelakimi kolorowymi ciekawymi kulturami. Zapewne grałeś z muzykami amatorami i profesjonalistami. Jesteś zaznajomiony z muzyką polską, rosyjską, bałkańską, bułgarską, indyjską. Chciałabym Cię zapytać o improwizację. Czy odczuwasz różnicę i na czym one polegają, w improwizacjach w różnych krajach? Czy każdy kraj ma jakiś swój specyficzny vibe/podejście do improwizacji?
B.J.: Różnice są ogromne! Zależy to od tego gdzie gram, z kim, w jakim kontekście. Ja sam inaczej gram. To tak jak w rozmowie, gdybyś rozmawiała z grupą osób, ale w Ameryce to będziesz miała ten sam głos, tą samą duszę, którą się wyrażasz, ale być może będziesz inaczej reagowała na to co wokół Ciebie się dzieje. Tak jest w improwizacji. Na przykład pośród muzyków, którzy nie mają wiedzy o jazzie, tacy amatorzy lub dzieci, to sytuacja kiedy muszę nauczyć się czyjegoś języka, wsłuchać się, zobaczyć czym oni oddychają, co jest ich środowiskiem i znaleźć wspólny język. Trzeba mieć otwarte serce, umysł i chęć komunikacji z drugą osobą, nawet jeśli czegoś nie umie. Właśnie tego nauczyły mnie podróże, znalezienia drogi komunikacji, nawet jeśli nie znam danego języka.
M.M.W.: Na koniec mam dla Ciebie może i dość sztampowe pytanie, ale wiem, że zawsze wypowiadasz się o tym z ogromną dozą wrażliwości i trzymasz się swojej własnej idei. Czym jest dla Ciebie muzyka?
BJ: Muzyka to dla mnie życie, to źródło energii życiowej. To język uniwersalny, który jest w stanie poza polityką stworzyć coś i zmienić coś w społeczeństwie, w zdrowiu. Muzyka jest lekarstwem na choroby psychiczne, emocjonalne, ale też fizyczne. To mnie fascynuje! Wierzę w to.
M.M.W.: Czyli muzyka jest terapią umysłu, serca i ciała.
B.J.: Tak, prawda!
M.M.W.: Dziękuję Ci za tę inspirującą rozmowę! Chciałabym raz jeszcze pogratulować Ci świetnego albumu. Życzę Tobie wszystkiego co najlepsze, więcej podróży, muzyki, dobrej energii, udanej trasy koncertowej.
B.J.: Dziękuję Ci! Do zobaczenia na festiwalach!
Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Programu Kultura – Interwencje 2018