Szalone Dni Muzyki w zagadkowy sposób umykały mojej uwadze aż do tegorocznej edycji, w programie której znalazła się projekcja kultowego niemieckiego filmu niemego science fiction Metropolis z wykonywaną na żywo muzyczną improwizacją. Wydarzenie, które, moim zdaniem, stanowiło raczej ciekawostkę bądź dodatek do bogatego programu festiwalu, przyciągnęło do Teatru Wielkiego w Warszawie liczną publiczność. Było warto, ponieważ warunki projekcji były niesamowite! Seans odbywał się na zasceniu Sali Moniuszki, w otoczeniu licznych rekwizytów – na czele ze święcącymi nastrojowo przez cały wieczór wielkimi żyrandolami – w przestrzeni oddzielonej od reszty zaplecza jedną z ogromnych kurtyn. Industrialny klimat kulis jednej z największych scen operowych świata świetnie współgrał ze światem przedstawionym w filmie – wizją miasta przyszłości, które jeden z filmoznawców określił mianem „maszynowego inferna”.
Jeżeli projekcja Metropolis miałaby wpisywać się w temat tegorocznej edycji festiwalu, jakim były „Kartki z podróży”, należałoby podróż potraktować w sposób metaforyczny – jako podróż w głąb siebie, poszukiwanie prawdy i nadrzędnego celu, społecznej równowagi i sprawiedliwości. Bohaterowie zawieszeni w futurystycznej dystopii w sensie dosłownym podróżują jedynie pomiędzy zamieszkałą przez inteligencję powierzchnią miasta a zaludnionym przez klasę robotniczą podziemiem. Środkiem transportu są fabryczne windy, do których pasażerowie docierają przez korytarz oddzielony od reszty świata grubymi kratami, budzącymi oczywiste skojarzenie z więzieniem. Przebywający pod ziemią robotnicy są w gruncie rzeczy więźniami panującego systemu.
Czarno-biały prototyp takich filmów jak Łowca Androidów czy Matrix, to apokaliptyczna wizja społeczeństwa, w którym dochodzi do buntu wyzyskiwanej klasy robotniczej. W podziemiach odbywają się tajne spotkania, które prowadzi kobieta o biblijnym imieniu Maria, obiecująca robotnikom nadejście rozjemcy, który stanie w ich obronie i doprowadzi do rozejmu z inteligencją. Rzekomym rozjemcą okazuje się syn rządzącego metropolią Joha Fredersena, który dostrzega, w jakich warunkach pracują ludzie utrzymujący jego miasto przy życiu. Dowiedziawszy się o planach buntu wśród robotników, Fredersen udaje się po poradę do wynalazcy Rotwanga, który kończy właśnie pracę nad robotem mającym przybrać ludzką postać. Mężczyźni ustalają, że robot zostanie ożywiony na wzór Marii, aby zapanować nad robotnikami i zapobiec rewolcie. Fredersen nie wie jednak, że Rotwang ma wobec Marii nieco inne plany… Przepaść dzieląca dwie grupy obywateli powiększa się wraz z nadejściem robota, który celowo pociąga ludzkość do zagłady.
Z niepokojącą filmową historią dialogowała grupa znakomitych muzyków, w tym aż dwóch ambasadorów kampanii społecznej Save the Music: altowiolista Krzysztof Komendarek-Tymendorf oraz jego wuj Władysław „Gudonis” Komendarek, który generował całkowicie kosmiczne brzmienia przy użyciu zestawu instrumentów elektronicznych. Metropolis z muzyką Władysława Komendarka widziałam już 3 lata temu w Teatrze Wielkim w Łodzi, kiedy na scenie towarzyszyli mu Agnieszka Makówka (mezzosopran) i Igor Gwader (gitara elektryczna). Tym razem w wykonaniu tego ekscentrycznego muzyka wszystko brzmiało zupełnie inaczej. Jedyne, co nie uległo zmianie, to jego image sceniczny – broda, peruka z długimi włosami, etniczno-rockowe dodatki. Wszystko to współgrało z tym, czym dzielił się przez cały wieczór z publicznością – swoją muzyczną wizją filmu.
Nieziemskie dźwięki generowane przy użyciu kilku syntezatorów budowały nastrój niepokoju i rosnącego napięcia, potęgowany przez zmiany dynamiczne. Ekspresjonistyczna gra świateł i cieni w warstwie wizualnej łączyła się z grą barw w muzyce. W kulminacyjnych momentach Komendarek włączał do swojej interpretacji głos – przetworzony jednak do tego stopnia, że pełnił on wyłącznie funkcje akustyczne, nie niosąc żadnej treści. Z rozmaitymi odcieniami elektroniki kontrastowała harmonijna imitacja brzmienia organów w scenach z udziałem Marii – kobiety urosłej wśród robotników do rangi świętej, obiecującej zażegnanie sporu rosnącego pomiędzy dwiema klasami społecznymi. „Pomiędzy rozumem a rękami musi być serce” – jak głosi powtarzane wielokrotnie motto filmu.
Władysław „Gudonis” Komendarek, 2014 (Wikimedia Commons)
„Gudonisowi” Komendarkowi towarzyszyła grupa instrumentów smyczkowych, złożona z muzyków działających na co dzień na pograniczu klasyki i jazzu. W skład tria pod przewodnictwem skrzypka Mateusza Smoczyńskiego, założyciela fenomenalnego Atom String Quartet, wchodził wspomniany już altowiolista Krzysztof Komendarek-Tymendorf, wykładowca związany z Akademię Muzyczną im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku, a całość dopełniał na wiolonczeli Mat Kwiatkowski, lider założonego w tym roku zespołu Diskopolis, poruszający się na pograniczu klasyki, jazzu disco, folku, rocka i electro. Muzyka akustyczna opierała się w ogromnej mierze na improwizacji – podczas dwugodzinnej projekcji można było podziwiać wirtuozowskie zmagania wszystkich instrumentalistów, popisujących się nie tylko świetnym wyczuciem obrazu i zgraną współpracą z Komendarkiem, ale także wysokimi umiejętnościami technicznymi. Muzyczny komentarz obfitował w wirtuozowskie pasaże i przyprawiające o zawrót głowy repetycje. Po zakończeniu seansu w pamięci, zamiast charakterystycznej linii melodycznej, pozostała specyficzna atmosfera całego wydarzenia.
Dla mnie była to już któraś z kolei projekcja niemieckiego klasyka epoki kina niemego – za każdym razem odkrywam jednak w tym dziele coś nowego. Przyczynia się do tego nie tylko niesamowite bogactwo wykorzystanej w filmie symboliki, ale także fakt, że istnieje on w rozmaitych wersjach i można obejrzeć go z towarzyszeniem różnej muzyki. Oryginał filmu, który jeszcze przed premierą w 1927 roku był wielokrotnie skracany i przerabiany ze względu na krytykę cenzorów, bezpowrotnie zaginął. Z rozmaitych fragmentów kopii, które odnaleziono m.in. w Brazylii oraz Nowej Zelandii, finalnie udało się odtworzyć ok. 95 proc. oryginału. Dwugodzinna wersja przedstawiona podczas Szalonych Dni Muzyki jest najpełniejszą wersją, do jakiej ma dostęp współczesny widz. Brakujących 5 proc. filmu zostało opowiedziane przy użyciu plansz tekstowych w oparciu o wytyczne scenariuszowe, recenzje i inne zachowane materiały pozwalające na szczegółową rekonstrukcję fabuły. Niektóre sceny okazały się dla mnie nowością i pozwoliły na lepsze zrozumienie pewnych wątków, które zostały pominięte bądź jedynie mgliście zarysowane w krótszych wersjach, np. historia Josaphata, głównego asystenta Fredersena, który pomaga jego synowi.
Joh Fredersen (Alfred Abel), kadr z filmu Metropolis, 1927, reż. Fritz Lang
Tym, co uderzyło mnie najbardziej podczas wrześniowego seansu Metropolis, był smutek i samotność sprawującego władzę nad miastem Joha Fredersena. Mężczyzna, cierpiący po stracie żony, która zmarła wydając na świat jego jedynego syna, Fredera, zdaje się funkcjonować jak jedna z maszyn, dzięki którym utrzymuje się jego miasto. Jest zupełnie nieczuły na losy pracujących w karygodnych warunkach ludzi, w przesłaniu filmu reprezentowanych przez „ręce”. Pomimo tego, że jest uosobieniem „rozumu”, wydaje się, że nie zdaje sobie sprawy ze słabości własnych strategii. Buntuje się przeciwko niemu jego własny syn, najprawdopodobniej obdarzony wrażliwością po matce, który ma pojednać „ręce” i „rozum” przy użyciu „serca”. Jego wizję kwestionuje także Rotwang, szalony wynalazca mieszkający w ostatnim zachowanym w wielkim mieście starym domu, który pracuje nad wskrzeszeniem swojej jedynej miłości – zmarłej żony Fredersena. Paradoksalnie, jedynym sprzymierzeńcem Joha jest Grot – strażnik głównej maszyny, który donosi mu o planach buntu wśród robotników i jako jedyny broni maszyn przed zniszczeniem, wiedząc, że mogłoby to oznaczać zagładę dla całego miasta. Postać Fredersena aż prosi się o prequel, który przedstawiłby psychologiczne uwarunkowania jego wyborów w filmie na miarę głośnego obecnie Jokera.
Metropolis polecam wszystkim, którzy chcieliby zapoznać się z dziedzictwem kina niemego, ale nie wiedzą od czego zacząć. To jeden z tych filmów o uniwersalnym wydźwięku, który inspiruje twórców filmowych po dziś dzień. Bardziej opornych może przekonać koloryzowana wersja Georgia Morodera z 1984 roku, w której plansze tekstowe zostały zamienione na napisy, a w zsynchronizowanej z obrazem, pop-rockowej warstwie muzycznej można usłyszeć m.in. Freddiego Mecury’ego, Bonnie Tyler czy Pat Benatar. Osobiście uważam jednak, że nic nie zastąpi udziału w projekcji z muzyką wykonywaną na żywo. Oby więcej takich szalonych inicjatyw w przyszłym roku!
Dofinansowano ze środków Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Artystów ZAiKS
Jedyne takie studia podyplomowe! Rekrutacja trwa: https://www.muzykawmediach.pl/
SPIS TREŚCI:
WYWIADY
Paulina Książek – Paweł Passini: Robię teatr dla nielicznych…
Dorota Relidzyńska – Natalia Kozłowska: Pomysły na akcję sceniczną biorę z muzyki
FELIETON
Andrzej Skórzyński – Iggy Pop. Londyn – Nowy Jork – Berlin Zachodni
Hubert Gasza – Requiem dla zrecyklingowanej Ziemi
RECENZJE
Agnieszka Cieślak – Szalona odsłona Metropolis w Teatrze Wielkim
Joanna Kwapień – Przegląd SURVIVAL – Utajone. Relacja z wybranych prac dźwiękowych
PUBLIKACJE
Krzysztof K. Bździel – Spotify czy Neo-Muzak? Serwisy strumieniowe jako dziedzictwo Muzaka
Krzysztof K. Bździel – Korporacja Muzak i jej produkt
EDUKATORNIA
Joanna Kwapień – Dźwięki zakazane, dźwięki buntu – polska radiofonia w pejzażu dźwiękowym lat 1939-1944
Anna Wyżga – Muzyczna kartka z podróży – o twórczych inspiracjach podróżniczych
KOSMOPOLITA
Marianna Oklejak – Marianna Oklejak rysuje operę: Farnace, król Pontu w obrazkach
Ewelina Grygier – Wiedeń – miasto muzyki