logotyp warsztatów

recenzje

"Muzyczne Przestrzenie" w relacjach młodych krytyków

Od Redakcji: Oddajemy głos uczestniczkom warsztatów krytyki muzycznej w ramach festiwalu “Muzyczne Przestrzenie” (6.09-11.10.2015), odbywającego się w pięknych przestrzeniach architektonicznych Wielkopolski pod patronatem medialnym MEAKULTURY. Magdalena Mateja i Emilia Stefańska, dzień po dniu, opisują swoje wrażenia koncertowe.

17.09.2015, Archikatedra Gnieźnieńska

źródło: Wikipedia

Zagrać architekturę

Nazywają go “festiwalem muzyki i architektury”, bowiem w “Muzycznych przestrzeniach” dźwięki i wnętrza są wobec siebie równorzędnymi partnerami. Kameralistyka królowała w wielkopolskich miastach do 11 października.

Już po raz piąty za sprawą festiwalu “Muzyczne przestrzenie” organizowanego przez Fundację im. Zygmunta Noskowskiego wnętrza wielkopolskich sal koncertowych, kościołów i pałaców rozbrzmiewają muzyką kameralną. Organizatorzy i pomysłodawcy wydarzenia – Bogumiła i Janusz Wawrowscy – poprzez dobór repertuaru niezmiennie wypełniają te miejsca utworami kanonu europejskiego, wzbogaconymi o zapomniane dzieła kompozytorów polskich. Podczas pierwszego, wokalno-instrumentalnego koncertu w Archikatedrze Gnieźnieńskiej mogliśmy posłuchać samych gospodarzy w kameralnym towarzystwie gości z kraju i z zagranicy.

Inauguracyjny wieczór otworzyły Pieśni religijne Stanisława Moniuszki w wykonaniu Bogumiły Dziel-Wawrowskiej (sopran), Katarzyny Krzyżanowskiej (mezzosopran) i Ryszarda Superczyńskiego (organy). Instrument o skromnej liczbie rejestrów dodawał z początku pieśniom niespodziewanej delikatności i niemal ascetycznego rysu, co nie korespondowało niestety z interpretacją zbyt dramatyczną w tym zestawieniu i intensywnie rozwibrowanym głosem mezosopranistki. Na jego tle sopran Bogumiły Dziel-Wawrowskiej brzmiał wyraźnie jaśniej i odznaczał się płynnością narracji. Niestety, nagłośnienie wykonawczyń sprawiło, że tekst utworów okazał się w obu przypadkach niezrozumiały, w efekcie więc zamiast polskich pieśni publiczność wysłuchała… Moniuszkowskich wokaliz.

 

Bogumiła Dziel-Wawrowska, materiały promocyjne festiwalu

Dwa oblicza kameralistyki

Po słownym wprowadzeniu Gabrieli Ułanowskiej, interesująco nakreślającym idee i inspiracje, jakie skłoniły, Osvaldo Golijova do napisania Tenebrae na sopran, klarnet i kwartet smyczkowy, dzieło  tego współczesnego argentyńskiego kompozytora okazało się mniej poruszające, niż sugerowały przytoczone wypowiedzi twórcy. W zamyśle Golijova Tenebrae ma symbolizować samotność zdradzonego przez Judasza i porzuconego przez apostołów Chrystusa lub też samotność wędrującego po orbicie statku kosmicznego, który nigdy nie dotknie Ziemi. Obiecujący, nostalgiczny nastrój, wprowadzony przez poruszającą prostotę wiolonczelowych fraz Jacoba Shawa, prowadzonych na tle zamglonej barwy altówki, przerodził się wkrótce w nużące, niekończące się tremolanda smyczków, przeplatane quasi-żydowskimi motywami, zacierając głębię i moc podjętego tematu. Pomimo wielkiej dbałości prowadzonego przez Janusza Wawrowskiego kwartetu o precyzją brzmieniową, sprzyjającej tym zabiegom kościelnej akustyki oraz, ciekawych w swym odmiennym frazowaniu, dialogów partii klarnetu i sopranu, sama kompozycja nie wywarła na mnie spodziewanych refleksyjnych wrażeń.

Pierwszy festiwalowy wieczór zwieńczyło wykonanie Oktetu smyczkowego B-dur Maxa Brucha. Ponownie pod przewodnictwem Janusza Wawrowskiego, wnętrze Katedry wypełniła tym razem gęstość wibracji wynikająca z bogatej faktury utworu. Orkiestrowemu charakterowi dzieła Brucha jeszcze większej siły i wyrazistości dodała indywidualność partii każdego z instrumentalistów, łącząca kameralistykę z potęgą brzmienia. Dźwięk skrzypiec lidera, podparty energetyczną grupą basową i harmonicznym wypełnieniem głosów środkowych, górował nad zespołem wyjątkową ekspresją i intensywnością. Muzycy ze szczególnym pietyzmem potraktowali początkowe dźwięki elegijnego, nastrojowego Adagio, by w finale dać wyraz wirtuozowskiemu Allegro molto w zwycięskiej tonacji B-dur.

[Magdalena Mateja]


Rozpoczęła się piąta, jubileuszowa, jak z dumą podkreślono na koncercie inauguracyjnym, edycja Festiwalu Muzyki Kameralnej Muzyczne Przestrzenie. Organizatorem jest Fundacja im. Zygmunta Noskowskiego, a dokładniej – Bogumiła Dziel-Wawrowska, sopranistka oraz Janusz Wawrowski, skrzypek – pomysłodawcy oraz czynni uczestnicy niemal każdego koncertu.

Już od pięciu latu myślą przewodnią festiwalu jest powiązanie muzyki i architektury. Wydarzenie promuje więc nie tylko muzyki, artystów ale i pięknych budowle Wielkopolski.

Na koncercie otwierającym festiwal zabrzmiały w Katedrze Gnieźnieńskiej utwory trzech kompozytorów – Stanisława Moniuszki, Osvaldo Golijova i Maxa Brucha. O ile nazwiska ramowe są dla odbiory bez wątpienia (Moniuszko) lub raczej znajome ( Bruch – kompozytor niemiecki przełomu XIX i XX w, konserwatywny romantyk, znany głównie ze swoich koncertów skrzypcowych), o tyle Golijov może stanowić znak zapytania. Pięćdziesięciopięcioletni argentyński kompozytor jest jednak znany, a jego twórczość grywana na całym świecie. Dość wspomnieć o zamówieniu pasji na dwieście pięćdziesiątą rocznicę śmierci Bacha (m.in. obok Galiny Ustwolskiej), nagrodę Grammy (2003) za wykonanie jego kwartetu smyczkowego czy współpracę z takimi zespołami jak Kronos Quartet.

Repertuar czwartkowego koncertu, choć z pozoru zaskakujący, komponował się jednak w całość dobrze udramatyzowaną – od sakralnej powagi, przez poruszającą duchowość, zakończoną elegancką, ale jednak zabawą; esencją tego co w kameralnym muzykowaniu było od zawsze – przyjemnością ze wspólnego grania.

Całość – atmosfera, muzyka, ludzie, przestrzenie – okazała się świetna. Słowa pieśni Moniuszki zabrzmiały niestety niewyraźnie. Jedynie w pieśniach, które znam, mogłam domyślać się tekstu. Bogumiła Dziel-Wawrowska i Katarzyna Krzyżanowska znajdowały się w znacznej odległości od słuchaczy. Dźwięk, choć piękny, zwłaszcza aksamitny mezzosopran, gubił po drodze wyrazistość tekstu. Organy akompaniujące pieśniom brzmiały jak w innej – lepszej przestrzeni. Nie tworzyły z głosami jednej całości. Tego problemu udało się już uniknąć w drugim utworze – Tenebrae. Wykonawcy znaleźli się bliżej publiczności i zostali jednakowo nagłośnieni. Wyśpiewana nazwa Jerozolimy nie była już zagadką. Utwór Golijova można by zobrazować jako przypływy i odpływy, sekwencje nabrzmiewania i wyciszania, czy, jak chce kompozytor, dwie perspektywy skierowane ku planecie Ziemii – daleka, kosmiczna oraz bliską – zogniskowaną na Jerozolimie. Muzycy dali się ponieść tym falom. Delikatne dźwięki, pozbawione vibrato (piękna wiolonczela, subtelny klarnet) nabrzmiewały do poruszającego forte (mocne, chropowate brzmienie pierwszych skrzypiec).

Na zakończenie zabrzmiał zgrabny oktet Brucha. Muszę przyznać, że nie byłam przychylnie nastawiona do tego utworu, gdy wybierałam się na koncert. Epigoński, pisany w uporze w nurcie romantycznym w czasie, kiedy Arnold Schönberg inicjował już dodekafonię. Nie mogę się jednak irytować i zamykać uszu na tak elegancko, z rozmachem zagraną muzykę. Oktet sam w sobie mógłby być nawet zinstrumentowany jako kwartet, ale taka, a nie inna liczba wykonawców służy chyba tylko temu, by wzbogacić jego fakturę. Nie kwestionuję tego, podobnie jak nie neguję wartości Tenebrae, który z pewnością nie brzmi jak utwór powstały w 2002 roku, i czerpię przyjemność z takiego muzykowania. Z grania ludzi, którzy zbierają się na tym festiwalu nie jako stałe zespoły, ale soliści, chcący razem tworzyć specyficzną, kameralną muzyczną aurę.

[Emilia Stefańska]

18.09.2015, Aula UAM w Poznaniu

materiały promocyjne festiwalu

Kto tu jest głodny muzyki

Aula Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza to chyba najbardziej reprezentacyjna spośród sal koncertowych stolicy Wielkopolski. Odbywają się tu regularnie koncerty Filharmonii Poznańskiej, Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus, a także festiwale i konkursy – wystarczy wspomnieć prestiżowy, Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego. Piękne neorenesansowe wnętrze cenione jest za wyjątkową, sprzyjającą wielu gatunkom muzyki akustykę, zdolną nadać artystycznym występom dodatkowe walory. Nic więc dziwnego, że organizatorzy festiwalu “Muzyczne przestrzenie” postanowili właśnie to miejsce wypełnić muzyką kameralną –rozbrzmiewającą w Auli UAM stosunkowo rzadko.

Najdłuższa fraza świata

Koncert kameralny jest zawsze spotkaniem świetnych solistów. Żeby być dobrym kameralistą, trzeba bowiem łączyć w sobie wszystkie cechy solisty, wzbogacone o wrażliwość na innych muzyków, o otwartość na ich pomysły i propozycje, szczególny dar do dyskutowania w języku muzyki i umiejętność szukania w owym języku kompromisów. I – przede wszystkim – o miłość do tego gatunku muzyki. Wtedy ma ona rzeczywiście szansę zabrzmieć jak mowa, już nie tak abstrakcyjna, a pełna treści i znaczeń. Twarzą w twarz ze wspaniałym Trio klarnetowym a- moll op. 114 Johannesa Brahmsa zasiadło więc troje utalentowanych artystów: jeden z najbardziej wyróżniających się w Polsce klarnecistów Kornel Wolak, nieco mniej może jeszcze znany tutejszej publiczności, ale zaawansowany w swojej wiolonczelowej karierze Brytyjczyk Jacob Shaw i pianista Krzysztof Jabłoński, którego nazwiska z pewnością nikomu nie trzeba przedstawiać. Już inicjalny pokaz tematu w pierwszej części Tria nie pozostawił wątpliwości, kto będzie tego wieczoru liderem zespołu. Wyrazista ekspresja i bogate we wzloty wypowiedzi Jacoba Shawa chciały narzucić ton pozostałym członkom Brahmsowskiej dyskusji. Nie zawsze dawał się temu podporządkować Kornel Wolak, który chwilami sprawiał wrażenie, jakby brał właśnie udział w bardzo imponującym, ale jednak prywatnym konkursie na najdłuższą frazę świata. Na tle barwy wiolonczeli i fortepianu ton klarnetu odznaczał się pewnego rodzaju chłodem i obiektywizmem. Najbliższy mojemu sercu był w tym wykonaniu towarzyszący młodym muzykom pianista, który – przywodząc na myśl postawę samego Johannesa Brahmsa – w trochę powściągliwy sposób przelewał w instrument swą głęboką wrażliwość.

Za rękę przez arcydzieło

W dalszej części programu – realizując jedną z idei festiwalu – znalazły się dwie kompozycje polskich kompozytorów: rzadko grywane Trio smyczkowe Mattinata Romana Maciejewskiego oraz w niczym nie ustępujący arcydziełom wielkich twórców zachodniej Europy, a dopiero od niedawna doceniany za granicą Kwintet fortepianowy g-moll op. 34 Juliusza Zarębskiego. W tym ostatnim utworze, zawierającym pełną paletę tego, za co kochamy muzykę romantyczną, ogromne wrażenie wywarł na mnie pierwszy skrzypek, Janusz Wawrowski. Jego dźwięk, górujący nad resztą zespołu, ale zachowujący pełne spektrum dynamiczne od najdelikatniejszego pianissimo po potęgę wolumenu, był dla mnie przewodnikiem do końca koncertu. Zwłaszcza w drugiej części dzieła (Adagio) nieprawdopodobnie ujęła mnie jego pełna ekspresji, spójna i przekonująca narracja; przeprowadził mnie bezpiecznie i pewnie, jakby mocno ściskając za rękę, przez całą część – od poruszającego solowego tematu aż do ostatniego unisona smyczków, w którym z pełną otwartością, ufnością i ogromnym wkładem emocjonalnym poddali się liderowi pozostali członkowie zespołu. Za tę jedną część, a może nawet za ten jeden pokaz tematu, oddałabym całą resztę koncertu.

Janusz Wawroski, materiały promocyjne festiwalu

Przykro tylko było patrzeć na rzędy krzeseł świecące pustką w tym imponującym wnętrzu. Przykro, że w Poznaniu – mieście, o którym mówi się, że co piąty jego mieszkaniec ma wykształcenie muzyczne, a co dziesiąty wyższe, mieście chórów i skrzypiec – nie ma tak żywego zainteresowania muzyką kameralną.

Może by więc, pomimo wyśmienitej akustyki Auli UAM, ożywić na czas festiwalu inne miejsca, mniejsze, bardziej kameralne, ale równie warte wypełnienia muzyką, jak choćby sąsiadującą z Aulą Salę Lubrańskiego, Salę Białą Poznańskiego Bazaru czy któryś z licznych a pięknych kościołów? Warto byłoby rozważyć ten temat przy kolejnej edycji festiwalu, przestrzeni głodnych muzyki kameralnej w Poznaniu bowiem – niestety w przeciwieństwie do melomanów głodnych tego gatunku – nie brakuje.

[Magdalena Mateja]

19.09.2015, Kościół Ewangelicko-Augsburski w Koninie

materiały promocyjne festiwalu

Lokalnie i w wielkim stylu

Zdarza się, że niektóre koncerty są lokalnymi, wyjątkowo oczekiwanymi wydarzeniami. Jeden z nich odbył się w Koninie, mieście które w czasie festiwalu ożywa, o czym świadczy publiczność zbierająca się tłumnie w niewielkim kościele. 19 września zabrzmiały tam trzy utwory – trio smyczkowe Mattinata Romana Maciejewskiego, Trio klarnetowe a-moll op. 114 Johannesa Brahmsa i Kwintet fortepianowy g-moll op. 34 Juliusza Zarębskiego.

Trio Maciejewskiego wykonane przez Nathalie Shaw (skrzypce), Jiri Kabata (altówka) i Jacoba Shaw (wiolonczela) jest prawdziwą perełką. Dlaczego? Bo brzmi głębiej niż sugerują to ilustracyjne tytuły. Pierwsze ogniwo – Nocne cienie  wydaje się początkowo krótkim wstępem do utworu; spokojnie udramatyzowanym, onirycznym odcinkiem, zapowiadającym dalsze części. Szybko okazuje się jednak, że kolejne dwa ogniwa zupełnie do niego wyrazowo nie nawiązują – ot, taka miniatura na początek, samodzielna i zamknięta, którą docenia się dopiero po wybrzmieniu całego utworu. Muzycy wykreowali w tej części nastrojowość tajemniczą, z nutką grozy, intonując przeciągle główne motywy melodyczne. Pieśń słońca okazała się intrygująca ze względu na odczucie nieprzystawalności muzyki i sugestywnego tytułu. Zamiast brzmień jasnych, ciepłych, osadzonych w klarownej, prostej formie słychać było subtelną narrację, niejednoznaczne nastroje i ciemne koloryty – czerwone, wytrawne wino zamiast spodziewanego słodkiego, białego. Instrumenty oddają sobie co chwilę pierwszeństwo w prowadzeniu narracji, tworząc jednocześnie spójną wyrazowo całość. Zakończenie jest jak z innego świata. Żwawa gonitwa, zabawna i taneczna znów zaskakuje w zestawieniu z tytułem. Codzienna bieganina to nie obraz zmęczonego, spracowanego człowieka, z mnóstwem obowiązków na głowie (tego można by się spodziewać, prawda?), ale radosne życzenie tańców do utraty tchu w krakowiakowych podskokach. Muzycy dali się ponieść dźwiękom, grając zadziornie, a czasami niemal szaleńczo. I dobrze, bo gdyby byli trochę grzeczniejsi, utwór mógłby trącić banałem.

Trio Brahmsa w swojej materii jest zdecydowanie mniej efektowne. Muzykom natomiast nie można odmówić wrażliwości i wyczucia. Zwłaszcza Kornelowi Wolakowi, grającemu na klarnecie. W pamięci pozostają delikatnie i lirycznie kształtowane przez niego frazy. Jak zapowiedziała przed koncertem Gabriela Ułanowska – w trio Brahmsa instrumenty brzmią tak, jakby wyznawały sobie miłość. Z pewnością można podążyć za tą metaforą, nie sposób oprzeć się jednak wrażeniu, że w tym związku prym wiedzie wiolonczela. Jacob Shaw grał znakomicie, ale momentami zamiast wyznania miłości można było usłyszeć z jego strony raczej walkę o dominację. Czy to zarzut? Bynajmniej.

Kwintet Zarębskiego w wielkim stylu zakończył koncert. Każdy z instrumentalistów świetnie współtworzył przestrzeń dźwiękową, wiedząc, kiedy pozostać w tle a kiedy wybić się znienacka ponad kompanów, choćby na jeden zjawiskowo zagrany pasaż (bez wysiłku zdawał się robić to Krzysztof Jabłoński). W kwintecie Zarębskiego też pojawiła się część-gonitwa. Było nią scherzo-presto, przedostatnie ogniwo utworu. O ile w trio Maciejewskiego muzycy grali jakby na granicy emocjonalności i racjonalności, tak w tym utworze imponować mogło trzymanie na wodzy pędzącej materii, precyzja i lekkość gry. A finał? Słysząc taki finał nabiera się siły. Nie tylko duchowej ale wręcz fizycznej.

Gorący aplauz i owacja na stojąco pożegnały muzyków i uwieńczyły wydarzenie, które z pewnością mogłoby pretendować do rangi wyższej niż lokalna, a które miało miejsce w niewielkim kościółku w Koninie. Na szczęście festiwal jest mobilny, więc ci, którym nie po drodze do Konina mogą usłyszeć kolejne koncerty w innych miejscach.

[Emilia Stefańska]

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć