Autor zdjęcia: Georges Seguin, źródło: Wikimedia Commons

recenzje

Tak upłynął wieczór i poranek – drugi dzień Festiwalu Actus Humanus

W tajemniczym wnętrzu gdańskiego Dworu Artusa wystąpił Jordi Savall, artysta, którego wykonania zawsze budzą wiele emocji, niezależnie od tego, z jakim programem i w czyim towarzystwie występuje. Tym razem, na estradzie pojawił się sam na sam ze swoją violą da gamba. Mimo wieczornej pory,  koncert został ochrzczony tytułem słynnego filmu Wszystkie poranki świata do dziś urzekającego swą niesamowitą aurą. Patrząc na pochylonego nad gambą muzyka, trudno było oprzeć się wrażeniu równoległości żywotów Monsieur de Sainte-Colombe’a i Jordiego Savalla, który koncert zadedykował zmarłej żonie, Montserrat Figueras. Zupełnie jak w filmowym obrazie, gambista, całkowicie pochłonięty wykonywaną przez siebie muzyką, wyłaniał się z półmroku, publiczność zaś, skryta w ciemności niczym podglądający mistrza Marin Marais, bała się zdradzić swą obecność najlżejszym szmerem, obawiając się spłoszyć wspomnienia artysty.

Koncert podzielony był na pięć części, z których każda stanowiła osobną całość opatrzoną tytułem. Były to: Invocation (Inwokacja), Les Regrets (Żale), Les Goûts Étrangeres (Gusta zagraniczne), La Reveuse (Marzycielka) oraz Les Voix Humaines (Głosy ludzkie). Oprócz utworów Panów de Sainte-Colombe (ojca i syna) oraz Marina Marais w programie znalazły się także dzieła Karla Friedricha Abla, Johanna Schencka, Jana Sebastiana Bacha i Le Sieur de Machy. Szczególne wrażenie wywarła na mnie część druga ze środkowymi Le Pleurs (Łzy) Monsieur de Sainte-Colombe’a Ojca. To właśnie ten moment koncertu Savall zapowiedział jako szczególnie poświęcony Montserrat Figueras. Powiedzieć, że muzyka przemawia własnym językiem, to tylko musnąć jej prawdziwą tajemnicę. Pogrążony w żałobie gambista wydawał się odsłaniać w swej grze słowa i uczucia, które więzną w gardle, te dla których nie ma miejsca nawet w szczerej rozmowie. Nie bez powodu ostatnia część koncertu  nosiła zaczerpnięty z utworu Marina Marais tytuł Głosy ludzkie. Już Marais bowiem doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że viola da gamba to doskonały pośrednik między głosem duszy i fizycznym głosem ciała. Utwór wieńczący koncert – Les Folies d’Espagne tego francuskiego mistrza violi, skupił w sobie wszystkie odcienie temperamentów. Nieodłączny harmoniczny rdzeń folii przypominał, że choć ludzka postać niewiele się zmienia, jej wnętrze wypełniają wciąż nowe przeżycia, swobodnie przepływające od euforii do głębokiego żalu, niczym zmienne tempa i artykulacja wariacji opartych na stałej figurze basowej. Kontrasty zarysowane przez Savalla w tym utworze były zdecydowanie silniejsze niż w wersji nagranej na potrzeby filmu, bardziej zagęszczone rytmicznie fragmenty wykonywał z większym impetem, do apogeum wyrazowego dochodząc w momencie zastosowania artykulacji col legno – jego Folies były szaleńcze nie tylko z nazwy, zmieściła się w nich cała ambiwalentność uczuć cierpiącego człowieka.

Jordi Savall był niekwestionowanym bohaterem zimowego wieczoru w Dworze Artusa. Móc patrzeć i słuchać, jak pieszczotliwie stroi swą gambę, zakłada swoje nieodłączne okrągłe okulary, jak spod jego smyczka wzbija się w rozproszonym świetle mgiełka kalafonii, móc podążać w ślad za jego muzycznymi emocjami – to przeżycia, o których marzy każdy meloman. Potęga artysty i jego muzyki była na szczęście tak wielka, że nie zdołało jej przyćmić pozbawione jakiekolwiek związku z koncertem i – co gorsza – jakiegokolwiek sensu poznawczego „kazanie” Szymona Hołowni, zaproszonego do wygłoszenia mowy na temat narodzin i śmierci. Zestawienie wyrazistego celebryty ze sztuką na najwyższym poziomie było tyleż szokujące, co niekorzystne dla tego pierwszego. Należy tylko dziękować Bogu, iż Jordi Savall nie posługuje się językiem polskim. Równie niekorzystnie wypadło pokoncertowe spotkanie „meet & greet”, na które wstęp mieli tylko posiadacze specjalnych, odpowiednio drogich biletów, uprawniających do zajęcia pierwszych rzędów w sali koncertowej i wypicia lampki wina z artystą. Ręce zajęte trzymaniem nóżki kieliszka niezdatne były do klaskania, a zmęczony artysta wyraźnie wolał odpocząć po koncercie niż konwersować z miejscowymi notablami. Wszystko to jednak jest tak bardzo „ziemskim”, prozaicznym obliczem wydarzeń artystycznych, że nigdy nie przesłoni prawdziwej wartości muzyki Savalla, która wydaje się pochodzić nie z tego świata.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć