plakat spektaklu

recenzje

„The Best of All Possible Worlds”? Kandyd w Operze Wrocławskiej

Z musicalami tak to często bywa, że w zależności od tego, gdzie są wystawiane są musicalami lub operetkami. I mimo że wydają się one być błahymi historyjkami opowiedzianymi dzięki pieśniom (czy raczej piosenkom) i dialogom, często skrywają niezwykle ważne prawdy życiowe. Tak też jest z Kandydem Leonarda Bernsteina. W 1953 kompozytor otrzymał propozycję zaadaptowania powiastki filozoficznej Voltaire. Prace trwały kilka lat, a w pewnym momencie Bernstein pracował jednocześnie nad dwoma bodaj najbardziej znanymi jego dziełami z gatunku musicali – West Side Story i Kandydem – zmieniając czasem przynależność któregoś numeru z jednego utworu do drugiego.

To właśnie Kandyd, ku mojej wielkiej radości, pojawił się na plakatach opery we Wrocławiu. Muszę przyznać, że byłam jednocześnie ciekawa, ale i obawiałam się, jak z takim utworem poradzą sobie w stolicy Dolnego Śląska. Kiedy dyrygent podniósł batutę i orkiestra zagrała pierwsze nuty uwertury wiedziałam, że ten wieczór będzie udany.

Kandyd jest bowiem trudnym do przedstawienia dziełem – ciągle zmieniają się nie tylko przebiegi rytmiczne w poszczególnych numerach, ale też miejsca, które tytułowy bohater odwiedza. Wiąże się to z tym, że osoby odpowiedzialne za scenografię i kostiumy mają pełne ręce roboty. Na wrocławskiej scenie postawiono na względny minimalizm scenografii tzw. semi-stage, co pozwoliło na lepsze skupienie się na akcji scenicznej. Na trzech panelach z tyłu sceny pojawiały się różnorodne obrazy, a dzięki ich specyficznemu ustawieniu możliwe było wykorzystanie gry cieni. Istotne okazało się to, gdy Kandyd przebywał w Eldorado i wspominał swą ukochaną Kunegundę, która pojawiła się za nim w postaci cienia prawie tak, jakby była blisko głównego bohatera. Ważna była też gra świateł, które często podkreślały komiczny charakter numeru. Minimalna scenografia (czy raczej jej brak) sprawiała, że bogate kostiumy występujących nie przytłaczały. Chociażby w pierwszej scenie bogate stroje westfalskiej rodziny Barona de Thunder-ten-tronckh przypominały mi robes de cour, modyfikujące figurę dzięki wykorzystaniu ogromnych stelaży (panier). Były one utrzymane były w różnych odcieniach różu, co tylko podkreślało wypowiadane lub wyśpiewywane przez wykonawców słowa i ukazywało dwór jako oderwany od rzeczywistości, cukierkowy, zapatrzony w siebie i nieco infantylny. Bardzo ciekawie ukazany został przez strój Panglossa. Ten optymistycznie nastawiony do życia i niezwykle przebiegły filozof nosił dredy, krótkie spodnie odsłaniające łydki i sandały. Bliżej mu było do new-age’owego przewodnika duchowego czy współczesnego wielbiciela raggae, a któremu w tworzeniu swoich mądrości o świecie pomagają „dopalacze”.

Jeżeli chodzi o samą muzykę to trudno znaleźć w niej choć jeden zły numer. Bernstein świetnie czuł orkiestrę, wiedział jak skomponować poszczególne numery, by wydawały się niesamowicie lekkie, były przyjemne do słuchania, a przy tym, mimo wszystko, wymagające dla wykonawców. Tak jak już pisałam, często zmieniają się tu przebiegi rytmiczne i wykorzystane jest nieparzyste metrum rzadziej spotykane zarówno w muzyce klasycznej, jak i popularnej. Wykonać Kandyda wydaje się być jak przebiegnięcie maratonu – bez solidnego warsztatu i ogromu włożonej pracy nawet rozgrzewka nie wyjdzie. Zachwyciła mnie przede wszystkim wykonawczyni partii Kunegundy – Galina Benevich. Z przyjemnością słuchałam jej interpretacji kultowego Glitter and Be Gay i patrzyłam jak ruchem i mimiką pokazuje różnorodne emocje swojej bohaterki. Było miejsce smutek z powodu straconej rodziny i słodkiej przeszłości, ale i ogromną radość, pewnego rodzaju zachłanność i łatwość usprawiedliwiania złych decyzji brakiem alternatyw. Przekonująca była Benevich śpiewająca „If I’m not pure, at least my jewels are”, a jej głos był najlepszym sopranem, jaki słyszałam na żywo – niezwykle czystym, precyzyjnym, wykonującym wszelkie trudne pasaże bez trudu i z wielką lekkością. Drugą niezwykłą wykonawczynią była Jadwiga Postrożna w roli Staruszki, która pięknie zaśpiewała (i zatańczyła) „I’m Easy Assimilated”. Zwłaszcza duet Benevich i Postrożny „We are women” robił ogromne wrażenie. Jeżeli chodzi o role męskie, mocnym głosem i fantastyczną grą aktorską wyróżniał się w Tomasz Rudnicki, który wcielił się w rolę Panglossa dodając swojemu bohaterowi mnóstwa luzu. Na uwagę zasługuje również Jakub Michalski, który w „Words, words, words” przechadzał się przy pierwszym rzędzie widowni z miotłą, bawiąc się swoją rolą. Nie przekonał mnie w spektaklu jedynie odgrywający główną rolę Aleksander Zuchowicz. Nie można było jego grze aktorskiej odmówić tak potrzebnego nieco naiwnemu Kandydowi uroku i pewnej dziecięcości, jednak w partiach śpiewanych często jego głos znikał, a w solowych wydawał się ściśnięty i nierozgrzany, co sprawiało, że nie wszystkie dźwięki były w punkt.

Niewiele jest utworów podobnych do Kandyda – jest tu miejsce nie tylko na śmiech, ale i na głębokie przemyślenia. Po spektaklu widz wychodzi z jednej strony rozbawiony, jednak gdzieś z tyłu głowy przemykają zapewne zdania wieńczące spektakl: „Let dreamers dream What worlds they please. Those Edens can’t be found. The sweetest flowers, The fairest trees Are grown in solid ground. We’re neither pure, nor wise, nor good. We’ll do the best we know. We’ll build our house and chop our wood. And make our garden grow”.

 

Spis treści numeru Cały ten musical!

Meandry

Anna Kruszyńska Cały ten musical!

Felietony

Aleksandra Chmielewska Musicale spod szyldu Filharmonii Gorzowskiej

Karol Furtak Musical versus musical

Wywiady

Paweł Bocian “Wierzę w potęgę musicalu” – rozmowa z Joanną Maleszyńską

Aleksandra Bliźniuk  Znaleźć odpowiednią niszę – rozmowa z Celiną Muzą

Recenzje

Katarzyna Trzeciak Podniebny spektakl

Katarzyna Bartos „The Best of All Possible Worlds”? Kandyd w Operze Wrocławskiej

Publikacje

Wojciech Bernatowicz XIX- i XX-wieczne formy amerykańskiego teatru muzycznego i musicalu

Katarzyna Jakubiak “Camelot” i kino muzyczne

Edukatornia

Aleksandra Szyguła Polskie musicale – miniprzewodnik dla początkujących

Wojciech BernatowiczKiss me Jesus. Wątek chrześcijaństwa w musicalu amerykańskim lat 60. i 70.

Kosmopolita

Katarzyna Bartos Polski „American dream” Metra

Grzegorz Piotrowski, O losach klasycznego musicalu amerykańskiego

Rekomendacje

Ten cały musical. Cykl audycji w Radiowej Dwójce

 “Kandyd” Leonarda Bernsteina w Operze Wrocławskiej

Publikacja powstała dzięki Funduszowi Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć